Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motolove. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motolove. Pokaż wszystkie posty

2 grudnia 2015

Zagłębocze Trauma-Team ;)

Ostrzegam, to będzie raczej długi wpis ;)

Już pierwszego wieczoru weekendu nad Zagłęboczem została ustalona zasada, parafrazująca słynne powiedzenie "what happens in Vegas, stays in Vegas", wobec czego nie mogę (a nawet i nie chcę) opowiadać o wszystkich bezeceństwach, jakie wydarzyły się przez tych kilka lipcowych dni. Jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć o paru niezwykle ważnych dla mnie chwilach. Postaram się, aby z powodu tego posta nie ucierpiała niczyja reputacja. Oczywiście poza moją własną, bo ona cierpi zawsze.

Ale od początku.

Od pomysłu do realizacji. 

Po czerwcowej sesji motocyklowej nie tylko ja miałam ochotę na więcej. Pomysłów było wiele, a kolejne pojawiały się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Plan był taki, że może kilka z nich uda się zrealizować możliwie szybko. Dlatego właśnie jakiś tydzień później Maurycy zjawił się u mnie i razem wyruszyliśmy na poszukiwania interesujących nas plenerów.

Godziny szwendania się po peryferiach Lublina nie przyniosły jednak zadowalających rezultatów. Bo choć stara fabryka Ursusa, czy stara rzeźnia sprawdziłyby się przed obiektywem, to byłoby to zbyt niebezpieczne dla opon Monstertrucka i motocykli. Nie mówiąc już o tym, że okolice Ursusa wcale nie zachęcają do urządzenia fotograficznego pikniku. Tubylcy mogliby sprawić, że zrobiłoby się bardzo nieprzyjemnie i niebezpiecznie.

Kiedy tak gdybaliśmy i zastanawialiśmy się co z tym zrobić, w pewnym momencie niewiele myśląc palnęłam, że może by tak zorganizować jakiś weekendowy wyjazd i połączyć go z sesją. Pomysł padł na podatny grunt i nim się obejrzałam organizacja była w toku. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak udało się ogarnąć cały ten cyrk w ciągu zaledwie trzech tygodni! :D

Jednak ja miałam jeden, dość poważny orzech do zgryzienia.

Do tej pory nigdy nie wyruszałam z domu sama, tzn. bez opieki rodziców. Moje schorzenie sprawia, że nie jestem samodzielna i jakoś nigdy wcześniej nie mogłam się przemóc, aby w najbardziej podstawowych czynnościach pomagał mi ktoś inny. Stara baba, a taki tchórz, że aż wstyd się przyznać. Musiałam też zmierzyć się z pewnym niepokojem mojej mamy. Na szczęście ufa ludziom, z którymi jechałam. Nawet Maurycemu, choć jest to dla mnie niepojęte ;)

Wolę nie wspominać różnych perturbacji, które miały miejsce na tydzień przed wyjazdem. Szczególnie tego, dlaczego Malina nie mogła z nami pojechać (tak, Łajzo, następnym razem masz bana na wrotki na dwa tygodnie przed wyjazdem! :P ). Towarzyszyła mi taka burza emocji, na czele z niepewnością i strachem, że gdy nastał w końcu dzień wyjazdu, to niemal odetchnęłam z ulgą. 

Plan był taki: cześć grupy, wraz z samochodem dostawczym, do którego miał być zapakowany m.in. Monstertruck, przyjeżdża do Lublina, a część rusza prosto nad Zagłębocze. Zbiórka u mnie pod blokiem ustalona była na godzinę 17. Jednak już wcześniej zorientowałam się, że ustalenia to jedno, a rzeczywistość to zupełnie co innego. Gdy w końcu usłyszeliśmy warkot silników nawet nie chciało mi się patrzeć na zegarek. Tylko uśmiechałam się od ucha do ucha na widok Iveco i wyjeżdżających za nim motocykli. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. 

Radość ze spotkania z całą ekipą była bym większa, że Maurycy zrobił mi niespodziankę. Ze względu na pracę miał dołączyć do nas dopiero następnego dnia. Nic dziwnego, że zaniemówiłam gdy podszedł się ze mną przywitać. Szczególnie, że kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawialiśmy przez telefon i nawet słowem się nie zdradził ze swoimi planami. To było miłe i kilka osób powiedziało mi, że taki przyjaciel to skarb. Tak, wiem. Choć nie jestem pewna, czy jest skarbem,  bo jest tak cenny, czy dlatego, że czasem mam ochotę go zakopać... 

Przywitanie, chwila odpoczynku, pakowanie i w drogę. 

Kto mógł, ten z pobliskich bloków obserwował odjazd naszej kawalkady. Nie da się ukryć, że kilkunastoosobowa grupa motocyklistów wzbudziła pewną sensację. Jednak ja, jadąc autem na końcu korowodu, krótko mogłam się tym cieszyć. Tak gnali przed siebie, że zanim wyjechaliśmy z miasta, to udało im się nas zgubić. I nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że nikt z obecnych w samochodzie nie wiedział jak dojechać na miejsce. Na szczęście trafiliśmy, choć łatwo się domyślić, że z pewnym opóźnieniem. 




Highway to hell! 

O tym, że gdy tylko rozlokowaliśmy się w domkach, zaczęła się wielka impreza, chyba nie muszę pisać. O jej przebiegu też nie pisnę ani słówka. Wystarczy wspomnieć duży grill, na którym pichciło się pyszne jedzonko przygotowane przez naszą Anię i ilości alkoholu, które na pierwszy rzut oka przekraczały weekendowe możliwości całej grupy. Szalona i głośna zabawa trwała do późnych godzin nocnych (tudzież wczesnych porannych). A słyszane następnego dnia słowa: "Co tu się działo?", "W życiu nie byłam na takiej imprezie!", "Nie wierzę! Pokaż zdjęcia!" i tym podobne niech posłużą za cały opis ;) 

A co ze zdjęciami? 

Drugiego dnia ci, którzy chcieli i mogli, ruszyli na przejażdżkę. Resztę, włącznie ze mną, ogarnął tak leniwy klimat, że ostatnie o czym miałam ochotę myśleć to robienie zdjęć. Temperatura powietrza bardziej przypominająca tropiki i ostre słońce nie stwarzały korzystnych warunków. Dziewczyny rozpłynęłyby się pod warstwą makijażu i wówczas jedynie stylizacja klauna wchodziłaby w grę. Chłopakom też nie miałam serca kazać się przebrać w coś bardziej wyględnego. A ja sama, choć lubię ciepełko, z wielką przyjemnością obniżyłabym temperaturę o kilka stopni. Albo nawet kilkanaście.

Zapowiadała się spektakularna katastrofa, jednak musiałam się zmobilizować i sięgnąć po Maleństwo. W końcu Ola przyjechała specjalnie na zdjęcia na motocyklu. I chociaż słońce usilnie próbowało nas usmażyć, ruszyłyśmy do działania. 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Planując przed wyjazdem sesję taką i owaką (z których, jak już ustaliliśmy, w większości wyszło wielkie NIC), nie uwzględniłam jeszcze jednego czynnika. Chciałam zdjęcia blisko wody. W lipcu. W dniu, gdy była piękna, iście wakacyjna pogoda. Tak. Brawo ja.
Na szczęście udało się znaleźć miejsce z nieco mniejszą gęstością zaludnienia, a przebywający tam plażowicze zgodzili się (choć niechętnie) nie wchodzić mi w kadr.
Do zdjęć z Olą wybrana została Yamaha V-Max 1200 z 1986 roku. Więcej można obejrzeć tutaj.

Właśnie nabierałam ochoty na kolejną sesję, gdy pogoda zaczęła się psuć. Efekt był taki, że zamiast drugiej sesji była podzielona na kilka domków impreza przy latarkach, ponieważ pogoda pozbawiła cały ośrodek prądu na około godzinę.

Pragnienie silniejsze od lęku!

Już w tej notce wspominałam o tym, że bardzo bym chciała móc się przejechać na motocyklu. Nawet kiedy Maurycy zastanawiał się co zrobić, żeby było to możliwe, moja nadzieja wciąż była niewielka. W końcu pogoda znów mogła chcieć grać pierwsze skrzypce.
Na szczęście ostatniego dnia rano po deszczu nie było śladu. W związku z tym nic nie stało na przeszkodzie, aby podjąć ryzyko i sięgnąć po marzenia. Albo zabić się próbując je zrealizować. Tak czy inaczej, weekend miał być zakończony z przytupem. 

Nieudolnie próbowałam nie wpaść w panikę na widok Maurycego idącego w moją stronę i niosącego skórzaną kurtkę. Oczywiście nie dał mi czasu na przeżycie chwilowej paniki. Wyrwał mi z ręki telefon, który ściskałam z siłą o jaką bym się nie podejrzewała, zapakował w skórę ze trzy rozmiary za dużą i zabrał się za mocowanie pasów do Valkyrie. 

Tak, mogłam się wycofać. Przecież nikt mnie do niczego nie zmuszał. Ale nawet na chwilę nie pomyślałam o tym, by powiedzieć "nie jadę". Ufałam chłopakom. A w utrzymaniu tego stanu wymiernie pomógł chwilowy brak rozsądku. 

Monstertrusk został na chwilę zamieniony na dwa koła ;)

Siedziałam na Valkyrie, byłam przypięta i przerażona do tego stopnia, że z trudem panowałam nad oddechem. Jednak cały strach zniknął kiedy ruszyliśmy. Wtedy poczułam się wolna i szczęśliwa jak nigdy w życiu!




Przejażdżka w grupie kilku motocykli nie trwała długo. Nie ma co ubierać tego w gładkie słówka, po prostu bolała mnie dupa od siedzenia w pozycji, do której nie jestem przyzwyczajona i od podskakiwania na dziurawej nawierzchni. Jednak kiedy już nieco ochłonęłam, na każde pytanie o wrażenia opowiadałam cytując Osła ze "Shreka": JA CHCĘ JESZCZE RAZ!




Na szczęście dopiero po powrocie dowiedziałam się, że inni obawiali się tego szaleństwa niewiele mniej ode mnie. Trudno się dziwić, w końcu w jakimś sensie byli za mnie odpowiedzialni. Ale nic nie pobije Maurycego, który powiedział: "Jechałem za wami i nie wierzyłem, że to działa!". Ponoć tylko czekał, aż pasy szlag trafi, a ja wyląduję na asfalcie. Maurycy, nawet nie wiesz jak mi przykro, że ominęło Cię to widowisko :D

Dzięki Kaszubowi, najlepszemu riderowi na najlepszym motocyklu ever (oczywiście, że jestem stronnicza!), który zgodził się wziąć mnie na plecak i Maurycemu, który to wszystko obmyślił i umożliwił okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli się choruję na SMA. 

Chłopaki, jeszcze raz dziękuję :*

Czas się pożegnać. 

Nic nie trwa wiecznie i weekend dobiegał końca. Trzeba było się spakować i ruszać w drogę do domu. Zdarzały się głosy, że szkoda, ale zaraz znalazł się ktoś, kto przypomniał, że przeszczep wątroby wcale nie jest taką prostą sprawą. Po prostu nie dało się dyskutować z tym argumentem.




I wszystko skończyłoby się sympatycznie, bezpiecznym odstawieniem części ekipy (w tym mnie) do Lublina i spokojnym powrotem reszty do Warszawy. Ale to by było zbyt piękne, prawda? Więc zamiast paść ze zmęczenia i odsypiać zarwane noce, czekałam na deszczowe meldunki z trasy. Tylko nieliczni mieli szczęście i dojechali sucho do celu. To była kara za te wszystkie bezeceństwa ;) 

Nadeszła chyba pora, by choć trochę uderzyć we wzniosłe tony. Tak, muszę. Bo, choćby to zabrzmiało żałośnie, ten weekend naprawdę miał dla mnie wielkie znaczenie. Przestałam się bać własnego cienia. Przestałam sama na siebie patrzeć przez pryzmat wózka. Przestałam wstydzić się tego, że czasem potrzebuję pomocy. Bezgranicznie zaufałam praktycznie obcym ludziom. Zmieniłam kategorię "mam marzenie" na "mam cele", a owe cele zamierzam stopniowo realizować, zamiast zasłaniać się twierdzeniem, że "to przecież niemożliwe, nie z SMA". Właśnie - najważniejsze - wykreśliłam ze słownika słowo "niemożliwe".

A to wszystko dzięki niesamowitym ludziom, którzy zgodzili się mnie ze sobą zabrać. Jesteście MEGA! :)
Najlepsze podsumowanie wygłosiła jednak moja rodzicielka: "Z nimi możesz jeździć gdzie chcesz i na czym chcesz!", To chyba mówi samo za siebie.

Nie mam złudzeń. Wiem, że nie będę w pełni należała do tej grupy. Ale przez te kilka dni czułam się jej częścią. I nigdy nie zapomnę weekendu, który wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. 
Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że to nie był ostatni raz... :)

21 października 2015

Motolove, czyli historia pewnej sesji zdjęciowej

To było 20. czerwca 2015 roku. Kilka tygodni myślenia, planowania i organizowania, które zostały zapoczątkowane przez propozycję Maurycego, miały w końcu stać się faktem. Oto pamiętnego dnia w towarzystwie przyjaciółki zamierzałam moim MonsterTruckiem nad Zalew Zemborzycki. I byłam kłębkiem nerwów.

Od kilku dni pogoda była co najmniej kapryśna. Do tego stopnia, że przyjazd ekipy motocyklistów zaczął wisieć na włosku. Mój niepokój był aż śmieszny. Zupełnie jakby konieczność odwołania wszystkiego miała wywołać ogólnoświatowy kataklizm. Cóż, chyba po prostu za bardzo mi zależało.
Na szczęście w sobotę rano okazało się, że pogoda zapowiada się całkiem niezła. A chwilę potem dostałam SMSa od Maurycego, że 15 sztuk chromów właśnie wyrusza w trasę. Pozostało tylko się spakować i ruszyć w drogę, ponieważ mi samej dotarcie na miejsce miało zająć ponad godzinę (nie korzystam z komunikacji miejskiej, więc mój Monster musiał pokonać ok 14 km).

Kiedy wreszcie wszyscy dotarli na miejsce, wzięliśmy we władanie jedną z polan, a ja robiłam wszystko co w mojej mocy, żeby zamknąć buzię i nieco się opanować. Co prawda z buzią zastygłą w zachwycie i osłupieniu wyglądam dość pociesznie, ale nie wpływa ona korzystnie na funkcjonowanie szarych komórek. Na szczęście nie tylko mi się oczy tak świeciły na widok tych jeżdżących cudeniek ;)
Pierwsze trudności pojawiły się już niemal na starcie. Po rozstawieniu rzeczy niezbędnych, czyli grillów, okazało się, że Maurycy nie dopilnował swojej części organizacji i nie poinformował przyjezdnych, aby zabrali ze sobą coś, co można by rzucić na ruszt. Brawo on. Na szczęście w Lublinie sklepów jest niemało i niedopatrzenie to w końcu naprawiono :)


Honda F6C Valkyrie. fot. Ewa Imielska-Hebda


Modelki zostały oddelegowane do przygotowań, a nam, fotografom, pozostał wybór motocykla, który odpowiadałby określonej wizji. Cóż, nie był to wybór łatwy. Nie mieliśmy jednak ani tyle czasu, ani tyle energii, żeby wykorzystać wszystkie te piękności. Jedynie Ewa nie miała tego dylematu. Krążyła między motocyklami strzelając swoim szklanym okiem to tu to tam, a niektóre z uchwyconych przez nią kadrów można popodziwiać tutaj, serdecznie zapraszam :)

U mnie pierwsza przed obiektywem stanęła (a raczej zasiadła na Hondzie VT750 Shadow) Alicja, którą jak zwykle doskonale umalowała moja Malina. I jeśli ja choć przez sekundę myślałam, że sama sesja będzie taka, jakich już parę przeżyłam, to szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Jeszcze nigdy nie miałam tylu asystentów, ani takiego chaosu na planie ;) 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach

Chętnych do trzymania blendy było kilku, w razie potrzebny można było doświetlić plan reflektorami innych motocykli, ktoś nawet dbał o to, żebym się nie wychrzaniła na jakimś kojarzę (kręciłam się w te i z powrotem z okiem w wizjerze, bo po co patrzeć pod koła, prawda?). Ba, mało tego! Był nawet osobny asystent do poprawiania ramiączek od gorsetu, w którym pozowała Alicja ;) Modelkę mi rozśmieszali, a i ja, wciąż oszołomiona, ledwo mogłam się skupić. Aż się dziwię, że wyszło mi jakiekolwiek ujęcie ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Kolejnym wykorzystanym przeze mnie motocyklem była Sabinka Maurycego, czyli Harley-Davidson XL1200X, szerzej znany jako Sportster Forty-Eight. Po wnikliwych oględzinach uznaliśmy, że będzie on się najlepiej komponował ze stylizacją, jaka została przygotowana dla Sylwii. Całość miała być utrzymana w klimacie klipów z lat 90.
Dzięki spokojniejszym okolicznościom przyrody (byłyśmy oddalone nieco od sesyjnego epicentrum) zamierzony efekt udało się uzyskać dość łatwo i dość szybko. Sylwia spisała się świetnie, Sabinka też dała z siebie wszystko, a mi nie pozostało nic innego, tylko naciskać spust migawki :)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Jak to zawsze bywa, gdy puściły pierwsze nerwy towarzystwo się mniej lub bardziej zintegrowało. Nie byłam w stanie być wszędzie, ale doszły do mnie słuchy, że na innych planach zdjęciowych również było zabawnie. Szczególnie tam, gdzie Jarek próbował z Oli wykrzesać "bitch face" stosowną do zdjęcia, ale wśród salw śmiechy wydawało się to niemal niewykonalne. Ktoś chciał być pomocny i krzyknął "Ola, no zrób sukę!" co skończyło się tylko kolejnym wybuchem śmiechu. I nie mam pojęcia, jak się w końcu udało, ale się udało, a dowód można obejrzeć tutaj :)

Nie obyło się też bez przejażdżek (jakże by inaczej!). Chociaż nie było na to zbyt wiele miejsca (drzewa, drzewa, krzaki i jeszcze trochę drzew), Marquis wziął na plecak każdą chętną osobą. Zazdrość aż mnie skręcała od środka. W pewnym momencie staną nade mną z całą powagą oznajmiając, że teraz moja kolej. Oj, jak bardzo chciałam powiedzieć "TAK"... Marzyłam o tym odkąd miałam lat naście, ale choć oczy zapłonęły entuzjazmem, musiałam dać dojść do głosu rozsądkowi. Jak już wspominałam, witki mi działają, ale są bardzo słabe, nie dałabym rady utrzymać się w siodle, a nie miałam ochoty tego fajnego dnia zakończyć lądowaniem twarzą w szyszkach (w najlepszym przypadku). Pozostało mi tylko z pewną nutą żalu patrzeć na innych...

Praktycznie na sam koniec, gdy na miejscu została nas już garstka (większość przyjezdnej ekipy wyjechała na długo przed zachodem słońca), miała miejsce bardzo zabawna sytuacja. Sylwia zgodziła się zapozować mi toples, jednak ze względu na jej komfort zaproponowałam, aby założyła silikonowy stanik (cieliste, niemal niewidoczne miseczki przyklejane na sam biust). Usadowiła się na motocyklu (Harley-Davidson V-Rod VRSCDX) i zabrała się do przybierania możliwie najbardziej malowniczych póz. 
W pewnym momencie tuż przy linii brzegowej jechał na rowerze pewien pan. Nie uszło jego uwadze, że przodem do zalewu siedzi na motocyklu dziewczę, które od pasa w górę zdaje się być całkiem nagie. Pedałował sobie dalej z mocno rozdziawioną buzią, gdy nagle za plecami ślicznotki zobaczył trzech nie wyglądających przyjaźnie facetów w skórach, patrzących wprost na niego. Ten mord w oczach musiał zrobić wrażenie, ponieważ koleś aż się zachwiał. Niemal widzieliśmy go lądującego w wodzie, ale niestety - obyło się bez takich atrakcji. Za to bezcenna była mina jadącej za nim kobiety. Obawiam się, że w domu musiał zapłacić za swoją ciekawość ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Warto wspomnieć, że V-Rod zagościł zresztą nie tylko przed moim obiektywem. Adrianna wypatrzyła go do swoich zdjęć z prześliczną  Dorotką. Efekt ich pracy można podziwiać tutaj :)

Wracając do mojej opowieści, to muszę przyznać, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co się wtedy działo. Może zresztą lepiej, żeby niektóre kwestie pozostały tajemnicą ;) Chciałam jedynie nakreślić obraz wydarzeń mających miejsce pewnego czerwcowego dnia, który (jak się potem okazało) był dla mnie w pewnym sensie przełomowy.


fot. Ewa Imielska-Hebda


Nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planem i nie wszystko było tak, jak spodziewałam się tego ja czy reszta ekipy, to nie da się ukryć, że była to niezwykła przygoda dla wszystkich. A przynajmniej mam nadzieję, że dla wszystkich. I choć oczywiście całość można było zaplanować i zrealizować lepiej, a wiele spraw wymagało lepszego dogrania oraz jasnych i wyraźnych komunikatów, ja mimo wszystko nie zmieniłabym nic. Bo to po prostu jeden z tych dni w moim życiu, które wspominam najmilej. I za to chciałam jeszcze raz podziękować. Wszystkim! :)

Szczególnie zaś Maurycemu, bo to dzięki niemu poznałam wielu świetnych ludzi. Gdyby nie pomysł rzucony kiedyś, ot tak, przy okazji, nawet do głowy by mi nie przyszło, że takie przedsięwzięcie jest w ogóle możliwe. I że oprócz paru fotografii (których więcej można obejrzeć tutaj) oraz wspomnień, zyskam też kilkoro znajomych. A nawet, jak się później okazało, przyjaciół. Bo to jeszcze nie koniec historii... ;)