2 grudnia 2015

Zagłębocze Trauma-Team ;)

Ostrzegam, to będzie raczej długi wpis ;)

Już pierwszego wieczoru weekendu nad Zagłęboczem została ustalona zasada, parafrazująca słynne powiedzenie "what happens in Vegas, stays in Vegas", wobec czego nie mogę (a nawet i nie chcę) opowiadać o wszystkich bezeceństwach, jakie wydarzyły się przez tych kilka lipcowych dni. Jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć o paru niezwykle ważnych dla mnie chwilach. Postaram się, aby z powodu tego posta nie ucierpiała niczyja reputacja. Oczywiście poza moją własną, bo ona cierpi zawsze.

Ale od początku.

Od pomysłu do realizacji. 

Po czerwcowej sesji motocyklowej nie tylko ja miałam ochotę na więcej. Pomysłów było wiele, a kolejne pojawiały się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Plan był taki, że może kilka z nich uda się zrealizować możliwie szybko. Dlatego właśnie jakiś tydzień później Maurycy zjawił się u mnie i razem wyruszyliśmy na poszukiwania interesujących nas plenerów.

Godziny szwendania się po peryferiach Lublina nie przyniosły jednak zadowalających rezultatów. Bo choć stara fabryka Ursusa, czy stara rzeźnia sprawdziłyby się przed obiektywem, to byłoby to zbyt niebezpieczne dla opon Monstertrucka i motocykli. Nie mówiąc już o tym, że okolice Ursusa wcale nie zachęcają do urządzenia fotograficznego pikniku. Tubylcy mogliby sprawić, że zrobiłoby się bardzo nieprzyjemnie i niebezpiecznie.

Kiedy tak gdybaliśmy i zastanawialiśmy się co z tym zrobić, w pewnym momencie niewiele myśląc palnęłam, że może by tak zorganizować jakiś weekendowy wyjazd i połączyć go z sesją. Pomysł padł na podatny grunt i nim się obejrzałam organizacja była w toku. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak udało się ogarnąć cały ten cyrk w ciągu zaledwie trzech tygodni! :D

Jednak ja miałam jeden, dość poważny orzech do zgryzienia.

Do tej pory nigdy nie wyruszałam z domu sama, tzn. bez opieki rodziców. Moje schorzenie sprawia, że nie jestem samodzielna i jakoś nigdy wcześniej nie mogłam się przemóc, aby w najbardziej podstawowych czynnościach pomagał mi ktoś inny. Stara baba, a taki tchórz, że aż wstyd się przyznać. Musiałam też zmierzyć się z pewnym niepokojem mojej mamy. Na szczęście ufa ludziom, z którymi jechałam. Nawet Maurycemu, choć jest to dla mnie niepojęte ;)

Wolę nie wspominać różnych perturbacji, które miały miejsce na tydzień przed wyjazdem. Szczególnie tego, dlaczego Malina nie mogła z nami pojechać (tak, Łajzo, następnym razem masz bana na wrotki na dwa tygodnie przed wyjazdem! :P ). Towarzyszyła mi taka burza emocji, na czele z niepewnością i strachem, że gdy nastał w końcu dzień wyjazdu, to niemal odetchnęłam z ulgą. 

Plan był taki: cześć grupy, wraz z samochodem dostawczym, do którego miał być zapakowany m.in. Monstertruck, przyjeżdża do Lublina, a część rusza prosto nad Zagłębocze. Zbiórka u mnie pod blokiem ustalona była na godzinę 17. Jednak już wcześniej zorientowałam się, że ustalenia to jedno, a rzeczywistość to zupełnie co innego. Gdy w końcu usłyszeliśmy warkot silników nawet nie chciało mi się patrzeć na zegarek. Tylko uśmiechałam się od ucha do ucha na widok Iveco i wyjeżdżających za nim motocykli. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. 

Radość ze spotkania z całą ekipą była bym większa, że Maurycy zrobił mi niespodziankę. Ze względu na pracę miał dołączyć do nas dopiero następnego dnia. Nic dziwnego, że zaniemówiłam gdy podszedł się ze mną przywitać. Szczególnie, że kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawialiśmy przez telefon i nawet słowem się nie zdradził ze swoimi planami. To było miłe i kilka osób powiedziało mi, że taki przyjaciel to skarb. Tak, wiem. Choć nie jestem pewna, czy jest skarbem,  bo jest tak cenny, czy dlatego, że czasem mam ochotę go zakopać... 

Przywitanie, chwila odpoczynku, pakowanie i w drogę. 

Kto mógł, ten z pobliskich bloków obserwował odjazd naszej kawalkady. Nie da się ukryć, że kilkunastoosobowa grupa motocyklistów wzbudziła pewną sensację. Jednak ja, jadąc autem na końcu korowodu, krótko mogłam się tym cieszyć. Tak gnali przed siebie, że zanim wyjechaliśmy z miasta, to udało im się nas zgubić. I nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że nikt z obecnych w samochodzie nie wiedział jak dojechać na miejsce. Na szczęście trafiliśmy, choć łatwo się domyślić, że z pewnym opóźnieniem. 




Highway to hell! 

O tym, że gdy tylko rozlokowaliśmy się w domkach, zaczęła się wielka impreza, chyba nie muszę pisać. O jej przebiegu też nie pisnę ani słówka. Wystarczy wspomnieć duży grill, na którym pichciło się pyszne jedzonko przygotowane przez naszą Anię i ilości alkoholu, które na pierwszy rzut oka przekraczały weekendowe możliwości całej grupy. Szalona i głośna zabawa trwała do późnych godzin nocnych (tudzież wczesnych porannych). A słyszane następnego dnia słowa: "Co tu się działo?", "W życiu nie byłam na takiej imprezie!", "Nie wierzę! Pokaż zdjęcia!" i tym podobne niech posłużą za cały opis ;) 

A co ze zdjęciami? 

Drugiego dnia ci, którzy chcieli i mogli, ruszyli na przejażdżkę. Resztę, włącznie ze mną, ogarnął tak leniwy klimat, że ostatnie o czym miałam ochotę myśleć to robienie zdjęć. Temperatura powietrza bardziej przypominająca tropiki i ostre słońce nie stwarzały korzystnych warunków. Dziewczyny rozpłynęłyby się pod warstwą makijażu i wówczas jedynie stylizacja klauna wchodziłaby w grę. Chłopakom też nie miałam serca kazać się przebrać w coś bardziej wyględnego. A ja sama, choć lubię ciepełko, z wielką przyjemnością obniżyłabym temperaturę o kilka stopni. Albo nawet kilkanaście.

Zapowiadała się spektakularna katastrofa, jednak musiałam się zmobilizować i sięgnąć po Maleństwo. W końcu Ola przyjechała specjalnie na zdjęcia na motocyklu. I chociaż słońce usilnie próbowało nas usmażyć, ruszyłyśmy do działania. 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Planując przed wyjazdem sesję taką i owaką (z których, jak już ustaliliśmy, w większości wyszło wielkie NIC), nie uwzględniłam jeszcze jednego czynnika. Chciałam zdjęcia blisko wody. W lipcu. W dniu, gdy była piękna, iście wakacyjna pogoda. Tak. Brawo ja.
Na szczęście udało się znaleźć miejsce z nieco mniejszą gęstością zaludnienia, a przebywający tam plażowicze zgodzili się (choć niechętnie) nie wchodzić mi w kadr.
Do zdjęć z Olą wybrana została Yamaha V-Max 1200 z 1986 roku. Więcej można obejrzeć tutaj.

Właśnie nabierałam ochoty na kolejną sesję, gdy pogoda zaczęła się psuć. Efekt był taki, że zamiast drugiej sesji była podzielona na kilka domków impreza przy latarkach, ponieważ pogoda pozbawiła cały ośrodek prądu na około godzinę.

Pragnienie silniejsze od lęku!

Już w tej notce wspominałam o tym, że bardzo bym chciała móc się przejechać na motocyklu. Nawet kiedy Maurycy zastanawiał się co zrobić, żeby było to możliwe, moja nadzieja wciąż była niewielka. W końcu pogoda znów mogła chcieć grać pierwsze skrzypce.
Na szczęście ostatniego dnia rano po deszczu nie było śladu. W związku z tym nic nie stało na przeszkodzie, aby podjąć ryzyko i sięgnąć po marzenia. Albo zabić się próbując je zrealizować. Tak czy inaczej, weekend miał być zakończony z przytupem. 

Nieudolnie próbowałam nie wpaść w panikę na widok Maurycego idącego w moją stronę i niosącego skórzaną kurtkę. Oczywiście nie dał mi czasu na przeżycie chwilowej paniki. Wyrwał mi z ręki telefon, który ściskałam z siłą o jaką bym się nie podejrzewała, zapakował w skórę ze trzy rozmiary za dużą i zabrał się za mocowanie pasów do Valkyrie. 

Tak, mogłam się wycofać. Przecież nikt mnie do niczego nie zmuszał. Ale nawet na chwilę nie pomyślałam o tym, by powiedzieć "nie jadę". Ufałam chłopakom. A w utrzymaniu tego stanu wymiernie pomógł chwilowy brak rozsądku. 

Monstertrusk został na chwilę zamieniony na dwa koła ;)

Siedziałam na Valkyrie, byłam przypięta i przerażona do tego stopnia, że z trudem panowałam nad oddechem. Jednak cały strach zniknął kiedy ruszyliśmy. Wtedy poczułam się wolna i szczęśliwa jak nigdy w życiu!




Przejażdżka w grupie kilku motocykli nie trwała długo. Nie ma co ubierać tego w gładkie słówka, po prostu bolała mnie dupa od siedzenia w pozycji, do której nie jestem przyzwyczajona i od podskakiwania na dziurawej nawierzchni. Jednak kiedy już nieco ochłonęłam, na każde pytanie o wrażenia opowiadałam cytując Osła ze "Shreka": JA CHCĘ JESZCZE RAZ!




Na szczęście dopiero po powrocie dowiedziałam się, że inni obawiali się tego szaleństwa niewiele mniej ode mnie. Trudno się dziwić, w końcu w jakimś sensie byli za mnie odpowiedzialni. Ale nic nie pobije Maurycego, który powiedział: "Jechałem za wami i nie wierzyłem, że to działa!". Ponoć tylko czekał, aż pasy szlag trafi, a ja wyląduję na asfalcie. Maurycy, nawet nie wiesz jak mi przykro, że ominęło Cię to widowisko :D

Dzięki Kaszubowi, najlepszemu riderowi na najlepszym motocyklu ever (oczywiście, że jestem stronnicza!), który zgodził się wziąć mnie na plecak i Maurycemu, który to wszystko obmyślił i umożliwił okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli się choruję na SMA. 

Chłopaki, jeszcze raz dziękuję :*

Czas się pożegnać. 

Nic nie trwa wiecznie i weekend dobiegał końca. Trzeba było się spakować i ruszać w drogę do domu. Zdarzały się głosy, że szkoda, ale zaraz znalazł się ktoś, kto przypomniał, że przeszczep wątroby wcale nie jest taką prostą sprawą. Po prostu nie dało się dyskutować z tym argumentem.




I wszystko skończyłoby się sympatycznie, bezpiecznym odstawieniem części ekipy (w tym mnie) do Lublina i spokojnym powrotem reszty do Warszawy. Ale to by było zbyt piękne, prawda? Więc zamiast paść ze zmęczenia i odsypiać zarwane noce, czekałam na deszczowe meldunki z trasy. Tylko nieliczni mieli szczęście i dojechali sucho do celu. To była kara za te wszystkie bezeceństwa ;) 

Nadeszła chyba pora, by choć trochę uderzyć we wzniosłe tony. Tak, muszę. Bo, choćby to zabrzmiało żałośnie, ten weekend naprawdę miał dla mnie wielkie znaczenie. Przestałam się bać własnego cienia. Przestałam sama na siebie patrzeć przez pryzmat wózka. Przestałam wstydzić się tego, że czasem potrzebuję pomocy. Bezgranicznie zaufałam praktycznie obcym ludziom. Zmieniłam kategorię "mam marzenie" na "mam cele", a owe cele zamierzam stopniowo realizować, zamiast zasłaniać się twierdzeniem, że "to przecież niemożliwe, nie z SMA". Właśnie - najważniejsze - wykreśliłam ze słownika słowo "niemożliwe".

A to wszystko dzięki niesamowitym ludziom, którzy zgodzili się mnie ze sobą zabrać. Jesteście MEGA! :)
Najlepsze podsumowanie wygłosiła jednak moja rodzicielka: "Z nimi możesz jeździć gdzie chcesz i na czym chcesz!", To chyba mówi samo za siebie.

Nie mam złudzeń. Wiem, że nie będę w pełni należała do tej grupy. Ale przez te kilka dni czułam się jej częścią. I nigdy nie zapomnę weekendu, który wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. 
Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że to nie był ostatni raz... :)

14 listopada 2015

W przyjaźni z jastrzębiami.

Wczesną wiosną nabrałam ochoty na to, by po dłuższej przerwie w końcu zorganizować sesję w plenerze. Nic nie stało na przeszkodzie, bo pogoda dopisywała.
Tym razem pod ogłoszeniem zgłosiła się Karolina, a makijaż i stylizację miała przygotować Agata, z którą współpracowałam już kilkakrotnie.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Nie mam pojęcia z czego to wynikało, ale niemal na początku sesji zdałam sobie sprawę z tego, że całkowicie opuściło mnie natchnienie. Patrzyłam na Karolinę oraz jej stylizację i nie miałam pomysłu na to, jak ją najlepiej przedstawić. Park też jakoś nie chciał współpracować i żaden krzew, promień słońca czy ruch gałęzi nie powiedziało mi, że właśnie tu będzie dobre zdjęcie. Oczywiście, jak to na sesji, wiele razy naciskając spust migawki, jednak do rezultatów mojej pracy podchodziłam bardzo sceptycznie. Ze smutkiem myślałam, że będą to zdjęcia pozbawione tego legendarnego i magicznego "czegoś". A jednak... 

Już kilkanaście dni wcześniej zauważyłam, że, podobnie jak rok wcześniej, urząd miasta zatrudnił sokolnika. Wraz ze swoimi podopiecznymi miał on zadbać, aby nieco oczyściła się przestrzeń powietrzna w parku. Spacery z dużym ryzykiem bombardowania nie są przyjemne, a w jednej części Ogrodu Saskiego było prawdziwe zatrzęsienie ptasich gniazd. W każdym razie, spacerując i szukając kolejnego miejsca na zrobienie zdjęcia zauważyłyśmy owego sokolnika. Siedział na ławce z jastrzębiem na ramieniu i rozmawiał przez telefon. 
Przysiadłyśmy niedaleko, robiąc sobie przy okazji przerwę, i czekałyśmy. Na co? Ano na to, żeby zapytać się, czy zgodzi się użyczyć swojego skrzydlatego przyjaciela do zdjęć. W końcu, gdy tylko zakończył rozmowę, ruszyłam odważnie (ja? odważnie?!), przywitałam się i wyjaśniłam o co mi chodzi. 
Okazało się, że Michał, bardzo sympatyczny człowiek, nie widział żadnego problemu w zrealizowaniu mojej prośby. Karolina również nie miała oporów przed zaprzyjaźnieniem się z Dyziem i dzięki temu powstało w końcu zdjęcie, które było dla mnie strzałem w dziesiątkę.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Więcej zdjęć można znaleźć tutaj

Po zakończeniu zdjęć zapytałam się Michała, czy jeszcze kiedyś jego piękne zwierzęta mogłyby mi pozować do zdjęć. Odparł, że nie ma problemu, bo, jak sam stwierdził, i tak nie ma wiele do roboty siedząc całymi dniami w parku. W związku z tym wzięłam od niego nr telefonu, a w domu zabrałam się za szukanie modelki. 
Ola była jedną z tych odważnych, których nie przerażała myśl obcowania z drapieżnikami. Wobec tego umówiłyśmy się na niedzielę. Makijaż znów miała wykonać Agata, która chciała przy okazji wystąpić również w roli modelki.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Inne zdjęcia Oli z tej sesji można obejrzeć tutaj

Tym razem miałyśmy do dyspozycji aż cztery ptaki: trzy jastrzębie i jedną sowę, z którą współpraca była najtrudniejsza. Dlaczego? Bo, jak z uśmiechem zakomunikował Michał, Guzik nie lubi kobiet. I faktycznie, patrzył na dziewczyny jak na wroga publicznego numer jeden, którego trzeba zadziobać. Jednak spokojnie, w czasie sesji nie ucierpiała żadna modelka ;) 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Agata zapozowała również z sową :)


Po pierwszej sesji, raczej spontanicznej, myślałam, że za drugim razem wszystko pójdzie sprawnie. Jednak okazało się, że ogarnięcie modelki i zwierzęcia jednocześnie wcale nie jest proste. Jastrząb nie rozłoży skrzydeł na komendę. A gdy już uda się go do tego sprowokować, to poza lub mina modelki może nie być najlepsza. Na dodatek w niedzielę po południu w parku jest sporo osób, szczególnie z dziećmi, i nasza grupka przyciągnęła bardzo dużą uwagę. Ludzie podchodzili, głaskali zwierzęta, które akurat nie brały udziału w zdjęciach i zupełnie niechcący rozpraszali mnie i peszyli dziewczyny.

Dlatego właśnie mam nadzieję, że wiosną znów w parku pojawi się sokolnik. Dzięki temu będę mogła sprawdzić, czy rok doświadczenia pomoże mi zrobić lepsze zdjęcia. Bo choć lubię efekty tamtej współpracy i cieszę się niezwykle z miło spędzonych chwil, to jednak wiem, że stać mnie na więcej. O wiele więcej. 







21 października 2015

Motolove, czyli historia pewnej sesji zdjęciowej

To było 20. czerwca 2015 roku. Kilka tygodni myślenia, planowania i organizowania, które zostały zapoczątkowane przez propozycję Maurycego, miały w końcu stać się faktem. Oto pamiętnego dnia w towarzystwie przyjaciółki zamierzałam moim MonsterTruckiem nad Zalew Zemborzycki. I byłam kłębkiem nerwów.

Od kilku dni pogoda była co najmniej kapryśna. Do tego stopnia, że przyjazd ekipy motocyklistów zaczął wisieć na włosku. Mój niepokój był aż śmieszny. Zupełnie jakby konieczność odwołania wszystkiego miała wywołać ogólnoświatowy kataklizm. Cóż, chyba po prostu za bardzo mi zależało.
Na szczęście w sobotę rano okazało się, że pogoda zapowiada się całkiem niezła. A chwilę potem dostałam SMSa od Maurycego, że 15 sztuk chromów właśnie wyrusza w trasę. Pozostało tylko się spakować i ruszyć w drogę, ponieważ mi samej dotarcie na miejsce miało zająć ponad godzinę (nie korzystam z komunikacji miejskiej, więc mój Monster musiał pokonać ok 14 km).

Kiedy wreszcie wszyscy dotarli na miejsce, wzięliśmy we władanie jedną z polan, a ja robiłam wszystko co w mojej mocy, żeby zamknąć buzię i nieco się opanować. Co prawda z buzią zastygłą w zachwycie i osłupieniu wyglądam dość pociesznie, ale nie wpływa ona korzystnie na funkcjonowanie szarych komórek. Na szczęście nie tylko mi się oczy tak świeciły na widok tych jeżdżących cudeniek ;)
Pierwsze trudności pojawiły się już niemal na starcie. Po rozstawieniu rzeczy niezbędnych, czyli grillów, okazało się, że Maurycy nie dopilnował swojej części organizacji i nie poinformował przyjezdnych, aby zabrali ze sobą coś, co można by rzucić na ruszt. Brawo on. Na szczęście w Lublinie sklepów jest niemało i niedopatrzenie to w końcu naprawiono :)


Honda F6C Valkyrie. fot. Ewa Imielska-Hebda


Modelki zostały oddelegowane do przygotowań, a nam, fotografom, pozostał wybór motocykla, który odpowiadałby określonej wizji. Cóż, nie był to wybór łatwy. Nie mieliśmy jednak ani tyle czasu, ani tyle energii, żeby wykorzystać wszystkie te piękności. Jedynie Ewa nie miała tego dylematu. Krążyła między motocyklami strzelając swoim szklanym okiem to tu to tam, a niektóre z uchwyconych przez nią kadrów można popodziwiać tutaj, serdecznie zapraszam :)

U mnie pierwsza przed obiektywem stanęła (a raczej zasiadła na Hondzie VT750 Shadow) Alicja, którą jak zwykle doskonale umalowała moja Malina. I jeśli ja choć przez sekundę myślałam, że sama sesja będzie taka, jakich już parę przeżyłam, to szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Jeszcze nigdy nie miałam tylu asystentów, ani takiego chaosu na planie ;) 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach

Chętnych do trzymania blendy było kilku, w razie potrzebny można było doświetlić plan reflektorami innych motocykli, ktoś nawet dbał o to, żebym się nie wychrzaniła na jakimś kojarzę (kręciłam się w te i z powrotem z okiem w wizjerze, bo po co patrzeć pod koła, prawda?). Ba, mało tego! Był nawet osobny asystent do poprawiania ramiączek od gorsetu, w którym pozowała Alicja ;) Modelkę mi rozśmieszali, a i ja, wciąż oszołomiona, ledwo mogłam się skupić. Aż się dziwię, że wyszło mi jakiekolwiek ujęcie ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Kolejnym wykorzystanym przeze mnie motocyklem była Sabinka Maurycego, czyli Harley-Davidson XL1200X, szerzej znany jako Sportster Forty-Eight. Po wnikliwych oględzinach uznaliśmy, że będzie on się najlepiej komponował ze stylizacją, jaka została przygotowana dla Sylwii. Całość miała być utrzymana w klimacie klipów z lat 90.
Dzięki spokojniejszym okolicznościom przyrody (byłyśmy oddalone nieco od sesyjnego epicentrum) zamierzony efekt udało się uzyskać dość łatwo i dość szybko. Sylwia spisała się świetnie, Sabinka też dała z siebie wszystko, a mi nie pozostało nic innego, tylko naciskać spust migawki :)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Jak to zawsze bywa, gdy puściły pierwsze nerwy towarzystwo się mniej lub bardziej zintegrowało. Nie byłam w stanie być wszędzie, ale doszły do mnie słuchy, że na innych planach zdjęciowych również było zabawnie. Szczególnie tam, gdzie Jarek próbował z Oli wykrzesać "bitch face" stosowną do zdjęcia, ale wśród salw śmiechy wydawało się to niemal niewykonalne. Ktoś chciał być pomocny i krzyknął "Ola, no zrób sukę!" co skończyło się tylko kolejnym wybuchem śmiechu. I nie mam pojęcia, jak się w końcu udało, ale się udało, a dowód można obejrzeć tutaj :)

Nie obyło się też bez przejażdżek (jakże by inaczej!). Chociaż nie było na to zbyt wiele miejsca (drzewa, drzewa, krzaki i jeszcze trochę drzew), Marquis wziął na plecak każdą chętną osobą. Zazdrość aż mnie skręcała od środka. W pewnym momencie staną nade mną z całą powagą oznajmiając, że teraz moja kolej. Oj, jak bardzo chciałam powiedzieć "TAK"... Marzyłam o tym odkąd miałam lat naście, ale choć oczy zapłonęły entuzjazmem, musiałam dać dojść do głosu rozsądkowi. Jak już wspominałam, witki mi działają, ale są bardzo słabe, nie dałabym rady utrzymać się w siodle, a nie miałam ochoty tego fajnego dnia zakończyć lądowaniem twarzą w szyszkach (w najlepszym przypadku). Pozostało mi tylko z pewną nutą żalu patrzeć na innych...

Praktycznie na sam koniec, gdy na miejscu została nas już garstka (większość przyjezdnej ekipy wyjechała na długo przed zachodem słońca), miała miejsce bardzo zabawna sytuacja. Sylwia zgodziła się zapozować mi toples, jednak ze względu na jej komfort zaproponowałam, aby założyła silikonowy stanik (cieliste, niemal niewidoczne miseczki przyklejane na sam biust). Usadowiła się na motocyklu (Harley-Davidson V-Rod VRSCDX) i zabrała się do przybierania możliwie najbardziej malowniczych póz. 
W pewnym momencie tuż przy linii brzegowej jechał na rowerze pewien pan. Nie uszło jego uwadze, że przodem do zalewu siedzi na motocyklu dziewczę, które od pasa w górę zdaje się być całkiem nagie. Pedałował sobie dalej z mocno rozdziawioną buzią, gdy nagle za plecami ślicznotki zobaczył trzech nie wyglądających przyjaźnie facetów w skórach, patrzących wprost na niego. Ten mord w oczach musiał zrobić wrażenie, ponieważ koleś aż się zachwiał. Niemal widzieliśmy go lądującego w wodzie, ale niestety - obyło się bez takich atrakcji. Za to bezcenna była mina jadącej za nim kobiety. Obawiam się, że w domu musiał zapłacić za swoją ciekawość ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Warto wspomnieć, że V-Rod zagościł zresztą nie tylko przed moim obiektywem. Adrianna wypatrzyła go do swoich zdjęć z prześliczną  Dorotką. Efekt ich pracy można podziwiać tutaj :)

Wracając do mojej opowieści, to muszę przyznać, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co się wtedy działo. Może zresztą lepiej, żeby niektóre kwestie pozostały tajemnicą ;) Chciałam jedynie nakreślić obraz wydarzeń mających miejsce pewnego czerwcowego dnia, który (jak się potem okazało) był dla mnie w pewnym sensie przełomowy.


fot. Ewa Imielska-Hebda


Nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planem i nie wszystko było tak, jak spodziewałam się tego ja czy reszta ekipy, to nie da się ukryć, że była to niezwykła przygoda dla wszystkich. A przynajmniej mam nadzieję, że dla wszystkich. I choć oczywiście całość można było zaplanować i zrealizować lepiej, a wiele spraw wymagało lepszego dogrania oraz jasnych i wyraźnych komunikatów, ja mimo wszystko nie zmieniłabym nic. Bo to po prostu jeden z tych dni w moim życiu, które wspominam najmilej. I za to chciałam jeszcze raz podziękować. Wszystkim! :)

Szczególnie zaś Maurycemu, bo to dzięki niemu poznałam wielu świetnych ludzi. Gdyby nie pomysł rzucony kiedyś, ot tak, przy okazji, nawet do głowy by mi nie przyszło, że takie przedsięwzięcie jest w ogóle możliwe. I że oprócz paru fotografii (których więcej można obejrzeć tutaj) oraz wspomnień, zyskam też kilkoro znajomych. A nawet, jak się później okazało, przyjaciół. Bo to jeszcze nie koniec historii... ;)

13 października 2015

Strach oswojony.

Osoby niepełnosprawne przeważnie cechuje niskie poczucie własnej wartości i brak wiary w siebie. Ja, niezależnie od mojego wygadania, tupetu i przebojowości, byłam taka sama. I chyba wciąż jestem. Nawet jeśli przez rok zrobiłam ogromne postępy, to jest to proces długotrwały i  wymagający ode mnie wiele wysiłku.

Nie będę tu opowiadać smutnej historii o ciężkim i przygnębiającym życiu. Po pierwsze dlatego, że wbrew temu co niektórzy woleliby usłyszeć, moje życie wcale nie jest i nie było cięższe od życia przeciętnego człowieka. Inne? Owszem. Ale każdy ma jakieś troski i zmartwienia, z którymi musi się uporać. A po drugie dlatego, że nie mam najmniejszej ochoty zagłębiać się w przeszłość. No chyba, że po to, aby opowiedzieć tu jakaś ciekawą historię. A parę takich w zanadrzu mam. 
Warto chyba jednak, żebym napisała parę słów o tym, jaka byłam zanim zaczęłam się przepoczwarzać. Albo lepiej - niech zrobią to za mnie niektórzy spośród moich przyjaciół, znających mnie najdłużej. Poprosiłam ich, by skupili się raczej na cechach, które ich irytowały i które obecnie w jakiś sposób udało mi się zmienić.

Bożena: "Poznałam Cię w fazie poczwarki. Pierwsze wrażenie? Miła, ale zadziera nosa. Potem to poznawanie łączyło się z Twoją zmianą i pomyślałam, że stajesz się odważniejsza, że to nie było zadzieranie nosa tylko strach, obawa przed światem. A teraz to się nawet można z Tobą między ludźmi pokazać ;)"

Dorota: "Mam wrażenie, że od zawsze była u Ciebie »wojna postu z karnawałem«, czyli chęć ukrycia się przed światem kontra wyjście światu naprzeciw. Dzisiejsze cudne media oczywiście zrobiłyby z tego kolejną szopkę pod tytułem »jestem niepełnosprawny, ale i tak wam pokażę«, a ja widziałam w Tobie przede wszystkim osobę, która chce pokonać swoje zahamowania i to nie mające stricte związku z wózkiem (chociaż na pewno wózek się do nich wielce przyczynił). Zawsze walczyłaś i nawet, gdy twierdziłaś, że się poddajesz to wiedziałam, że nie. No i kurde, kto mnie zawsze motywował jak nie Ty? 5 czy 10 lat temu nie miałabyś aż tyle odwagi poznawać nowych ludzi. Bardziej się za kimś kryłaś, tak jak ja do tej pory robię..."

Wojtek: "Byłaś marudna, łatwo się irytowałaś i często miałaś kiepski nastrój. Wydaje mi się, że teraz stałaś się bardziej opanowana, tzn. trudniej Cie wyprowadzić z równowagi. Może dlatego, że się lepiej znamy ;) A może dlatego, że po prostu mniej się przejmujesz i ogólnie bardziej optymistycznie myślisz. Byłaś też mniej towarzyska i bardziej odizolowana od świata zewnętrznego. Ale zawsze uważałem Cię za osobę inteligentną, mającą własne zdanie, wrażliwą i kreatywną."

Ewa: "To, że byłaś marudna, nerwowa, wybuchowa, trudna i stwarzałaś wrażenie, jakbyś zadzierała nosa to się zgadza :P Bywałaś nieznośna i dość krytyczna wobec innych. Ale wiesz, każdy ma lepsze i gorsze dni i my zawsze tak do tego podchodziliśmy. Jeże są milutkie, ale nie próbujesz ich przytulać jak postawią kolce, nie?"

Wyłania się opis raczej irytującej i niefajnej osóbki, prawda? Cóż, w pewnym sensie taka właśnie byłam. Na szczęście nie bez przerwy ;)
Zainspirowana tym wszystkim postanowiłam też zadać pytanie "Jaka według ciebie jestem?" tym, którzy znają mnie nieco krócej niż rok. Na szczęście, nie jest już tak źle :P

Adrianna: "Za wszelką cenę starasz się realizować swoje cele i marzenia, co w obecnych czasach jest rzadkie, bo ludziom często się nie chce. Chyba łatwo się obrażasz na ludzi, którzy sprzeciwiają się Twojej woli :P Z drugiej strony potrafisz też przeprosić kogoś za głupiego focha  jeżeli uznasz, że był bez sensu (ja osobiście nie umiem tak). Uparciuch z Ciebie :P A tak poza tym to cenię sobie znajomość z Tobą, jesteś szczera, co jest teraz rzadkością. Łatwiej jest słodzić komuś niż powiedzieć szczerze co się myśli. Przy tym starasz się nie ranić, to w Tobie lubię :) A no i zapomniałabym: JESTEŚ SZALONA!!!! :D"

Malina: "Gdybym musiała napisać o Tobie wszystko, to zajęłoby mi to cholernie dużo czasu, a mam go za mało. Dlatego będzie krótko :) Ambitna perfekcjonistka, gadatliwa, często pesymistka, zbyt punktualna :P, szczera jędza :), uparta, wrażliwa, odważna, zdolna, śmiała, bystra, dowcipna, czasem egoistyczna, ironiczna, maruda, pracowita, stuknięta w porywach do pojebana :*"

Żeby wyjść z własnej skorupy strachu i ograniczeń nie wystarczy po prostu chcieć, choć to bardzo ważny element układanki. Potrzebni są także odpowiedni ludzie, spotykani na naszej drodze. Pokazują to przytoczone powyżej wypowiedzi. Z każdą kolejną jeszcze bardziej doceniałam moich przyjaciół, którzy zobaczyli we mnie coś więcej, niż kolce i nerwowość. Są najlepsi na świecie i BASTA! A ja jestem ogromną szczęściarą, że ich mam :)

Jednak wracając do tematu, aby wyjść z własnej skorupy, która jak widać potrafi być bardzo źle odbierana, potrzebny jest też jakiś impuls. Coś co bardzo mocno zmotywuje do działania, aby nie można się już było zatrzymać czy cofnąć. A mówiąc wprost - coś co sprawi, że nie stchórzy się przy pierwszych trudnościach. Chyba już nie muszę tłumaczyć, co było moim motywatorem ;)
Wiedziałam, że organizując sesje zdjęciowe i spotykając się z nowymi osobami mój uciążliwy pancerz będę musiała nie tylko zostawić w domu, ale wręcz go wyrzucić na zawsze. Gdy się ma zawód lub hobby, które bazuje na relacjach z różnymi ludźmi nie można robić niezbyt dobrego pierwszego wrażenia. Nie trzeba długo analizować różnych sytuacji aby wiedzieć, że podstawą jest wtedy uśmiech (z tym nigdy nie miałam problemu) i otwarta postawa (cóż, musiałam przygładzić kolce). Łatwo nie było, ale przecież nie miałam nic do stracenia, a wiele do zyskania.

Gdyby nie tak pozytywne wspomnienie sesji z Olą to nie wiem, czy prędko zdecydowałabym się na samodzielne poszukiwania modelek. Doszłam do wniosku, że jak nie zaryzykuję i nie spróbuję to znów stanę w miejscu. Dlatego zapisałam się do grupy na Facebooku zrzeszającej osoby z mojego miasta w taki czy inny sposób związane z fotografią. Gdy tylko miałam w głowie jakiś pomysł napisałam ogłoszenie i czekałam. Zaowocowało to nawiązaniem współpracy z pierwszą wizażystką, Izą
Wówczas zgłosiła się do mnie prześliczna Mira. Naturalny wdzięk i czar sprawiły, że fotografowanie jej było czystą przyjemnością. Zrelaksowałam się do tego stopnia, że przestałam zwracać uwagę na zaciekawione spojrzenia przechodniów, choć i tak większość z nich nie spoczywała na mnie. W końcu MonsterTruck nie mógł się równać z moja piękną modelką ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Więcej zdjęć z sesji z Mirą można znaleźć pod tutaj.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach



Do tej pory starałam się nie robić wokół siebie zbędnego zamieszania. Jednak to wszechobecne zainteresowanie uświadomiło mi, że tak się po prostu nie da. Uwagę przykuje nie tylko sama modelka, jej stylizacja lub makijaż, ale też MonsterTruck, aparat i cała fotograficzna otoczka. A ja, chcąc się tym zajmować, nie schowam się już do mysiej dziury i nie wmówię sobie, że jestem niewidzialna. No dobrze, z moim charakterem nigdy nie było takiej możliwości, a mysia dziura jest stanowczo za mała. Chodzi raczej o to, że o ile społeczeństwo jako tako oswoiło się już z obecnością osób niepełnosprawnych, to trudno im się pogodzić z wizerunkiem kogoś, kto nie mieści się w żadnych znanych im stereotypach. I chyba nie ma się co dziwić, że fotograf na wózku wzbudza ich zainteresowanie. 
Kiedy to zrozumiałam postanowiłam przekuć tą "wadę" może nie tyle w zaletę, ale w swój znak rozpoznawczy. Nie ukrywałam moich ograniczeń, bo i po co? Jeśli wszystko jest od razu jasne to oszczędzam sobie i innym czasu, który traciłabym na tłumaczenia, dlaczego pewne rzeczy są nie do zrealizowania. Z tego względu, gdy po jakimś czasie zdecydowałam się na założenie fanpage'a wymyśliłam zrobię moje logo.






I zaczęła się dziać rzecz niesamowita. Nie tylko zaakceptowałam w końcu obecność MonsterTrucka w moim życiu. Jest to jest i nic tego nie zmieni. Jednak ja go nawet polubiłam i zaczęłam traktować jak gadżet, który mnie wyróżnia, a nie stygmatyzuje. To ważna zmiana, dzięki której mogę się w końcu zacząć skupiać na tym co ważne, zamiast nabijać sobie głowę przygnębiającymi bzdurami. Oczywiście nie stało się to z dnia na dzień i wciąż nie jest idealnie, jednak jeśli porównam swój poziom pewności z siebie sprzed roku z tym co jest teraz, to różnica jest ogromna. A wszystko za sprawą pasji, która wymagała ode mnie wyjścia ze skorupy :)

Jednak pomimo nabrania odrobiny pewności siebie i odwagi, przed sesją motocyklową robiłam dobrą minę do złej gry. A mówiąc inaczej - bałam się okropnie. Ale nie ludzi, choć niektórzy faktycznie mogliby się wystraszyć ekipy kilkunastu motocyklistów ;) Nie, ja bałam się ich reakcji na mnie, czy mnie odrzucą, czy zaakceptują. Czy nie będą mnie trzymać na dystans z powodu MonsterTrucka, bo przecież ja siedzę na tym, czego oni mają prawo się obawiać...

A jak w końcu było? Cóż, o tym opowiem innym razem ;)

Wystarczy jeden moment...

Zapewne każdy z nas przeżył taką chwilę, zdarzenie, które wydawało się czymś zwyczajnym, a okazało się przełomowe. Tak samo było w moim przypadku, a miało to miejsce dokładnie 25. marca tego roku. Nie, nie mam pamięci absolutnej, mam Facebooka ;)

Ten wczesnowiosenny dzień niczym się nie wyróżniał. Zleceń na pisanie nie było, fotograficzna działalność jeszcze nie nabrała rozpędu, a wolnego czasu posiadałam aż za dużo. Miałam wtedy tylko jedną sprawę do załatwienia, co przynajmniej zmobilizowało mnie do wyjścia z domu. Gdy wróciłam, zauważyłam SMSa z nieznanego numeru: "Co robisz MonsterTrucku?". Po treści doskonale wiedziałam, od kogo. Wówczas tylko jedna osoba tak na mnie mówiła. Właśnie pisałam odpowiedź, kiedy zadzwonił telefon...

Maurycego* wirtualnie (na szczęście nie mieszkamy w jednym mieście) znam od 10 lat. Specyficzny (i to jest łagodne określenie) człowiek, który potrafi rzucić podnoszącą na duchu mądrością po to, by po chwili wyprowadzić cię z równowagi kolejnym absurdalnym komentarzem. A zirytować potrafi do tego stopnia, że kiedyś z tego powodu nie odzywałam się do niego ponad rok. Z okazjonalnymi przerwani na krótkie "tak", gdy pytał mnie, czy dalej mam focha. Cóż, w końcu mi przeszło. I bardzo dobrze, bo wspomnianego dnia nic szczególnego by się nie wydarzyło.
Okazało się, że w trakcie przejażdżki na motocyklu zboczył z drogi i zawitał do mojego miasta. Czasu miał niewiele, ale na tyle dużo, żeby wpaść do mnie na herbatę. Zawsze, gdy jakaś wirtualna znajomość przenosiła się do rzeczywistości zadziwiało mnie, jak różne są nasze wyobrażenia o kimś od tego, jaki ten ktoś naprawdę jest. Tutaj nie było żadnej różnicy, Maurycy to wariat. Tylko trochę bardziej ludzki niż to pokazuje publicznie.

W trakcie rozmowy o wszystkim i o niczym zaproponował, żebym kiedyś do zdjęć wykorzystała jego motocykl. Na początku nie miałam do tego pomysłu wielkiego przekonania, ale ziarno trafiło na podatny grunt - zawsze z zachwytem wodziłam oczami za jednośladami. Jednak tego dnia nic nie zostało postanowione.

Dlaczego więc 25. marca jest przełomowy? Ponieważ faktycznie zaczął mi chodzić po głowie pomysł sesji zdjęciowej z wykorzystaniem motocykla. Potem Maurycy podesłał mi kilka inspiracji, sama również zaczęłam ich szukać. Wspominał też, że jakbym miała pomysł, ale potrzebowałabym innego moto, to może spróbować taki załatwić. 
W ciągu kilku tygodni pomysł zaczął przybierać realne kształty. I to nie kształty niewielkiej sesji z udziałem kilku osób, ale wielkiego przedsięwzięcia, w którym miało brać udział kilkadziesiąt osób! Czterech fotografów, cztery modelki, dwie wizażystki oraz kilkanaście motocyklistów i motocyklistek wraz ze swoimi przepięknymi maszynami, których (o ile dobrze pamiętam) było 15.

Gdy nadjeżdżali wprost na mnie, gdy w głowę wwiercał się warkot silników, a oczy z zachwytem pożerały lśniące powierzchnie chromów, moje serce wykonało prawdziwe salto. Wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo, choć nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka przygoda właśnie się rozpoczynała. Ale o tym opowiem następnym razem :)


fot. Ewa Imielska-Hebda



___
* Pseudonim artystyczny wymyślony przez niego, bo jego imię jest (cytuję) fatalne ;) 

7 października 2015

Początek drogi.

"Fotografia była moją pasją od zawsze..." - tak się rozpoczyna większość opowieści. Jednak w moim przypadku nie do końca tak było. Owszem, lubiłam robić zdjęcia i na różnych wyjazdach nie wypuszczałam z rąk komunijnego Kodaka. I zawsze pstrykałam nie tyle zdjęć, ile bym chciała. Klisze nie były tanie, wywołanie również kosztowało niemało, a na dodatek nikt nie rozumiał, dlaczego wolę sfotografować np. górski widok zamiast ustawić rodzinę w szeregu, obowiązkowo z grobowymi minami, do pamiątkowego zdjęcia. W związku z tym, nawet jeśli fotografia była moja pasją od zawsze, to jednak czekała wiele, wiele lat na możliwość realizacji. 

W pewnym momencie kupienie cyfrowego aparatu fotograficznego stało się niemal koniecznością. Jeszcze przed czasami powszechnego dostępu do smartphonów jak się chciało mieć jakieś zdjęcia z imprezy czy podróży, to po prostu trzeba było takowy posiadać. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że brak ograniczeń w liczbie pstrykanych zdjęć będzie miał tak poważne konsekwencje. Okazało się, że to naprawdę sprawia mi przyjemność, a posiadanie przyjaciół zajmujących się fotografią nadało wszystkiemu nieco rozpędu. 
Jednak nie mogłam sobie porumakować ze zwykła cyfrówką i wydawało się, że na tym skończy się moja przygoda. Że zostanie mi podziwianie prac innych ludzi i co najwyżej czytanie o zasadach fotografii. Oczywiście, kwestie finansowe nie były bez znaczenia, ale nie one były powodem dla którego uważałam, że zabawa lustrzanką nie jest dla mnie. Problem tkwił w sile moich rąk, lub raczej w jej niemal całkowitym braku. 

Rdzeniowy zanik mięśni jest genetycznym schorzeniem sprawiającym, że choć wszystkie moje odnóża są sprawne, to są one o wiele słabsze niż u przeciętnego człowieka. Efektem jest nie tylko poruszanie się MonsterTruckiem (taki pseudonim artystyczny otrzymał wózek elektryczny od mojego przyjaciela), ale też niewielka siła rąk. A lustrzanka nie ma jednak wagi przeciętnego kompaktu :) 
I tkwiłabym w przekonaniu, że zrealizowanie tego marzenia jest niemożliwe, gdyby nie moja przyjaciółka, Ewa. Pewnego dnia pozwoliła mi pobawić się swoim sprzętem i okazało się, że (o ile nie podepnę do niego teleobiektywu) jestem w stanie go udźwignąć. A było to niewiele ponad rok temu... 

Gdy podjęłam decyzję, postanowiłam ćwiczyć się w cierpliwości, na której poważny deficyt cierpię od dziecka. Plan był taki: uzbieram pieniądze na zakup aparatu, który nastąpi za rok. Cóż, efekt był taki, że tydzień później wyciągnęłam z konta wszystkie oszczędności, zapożyczyłam się u przyjaciół i wkrótce miałam upragnione Maleństwo wraz z naprawdę dobrym obiektywem, który do dziś jest moim ulubieńcem. To chyba najlepszy dowód na to, że jestem raczej mistrzynią w niecierpliwości ;) 



Następnie rozpoczął się proces poznawania nowej zabawki. W trakcie robienia zdjęć (bardziej testowych niż artystycznych) doszłam do wniosku, że o wiele bardziej podoba mi się fotografowanie ludzi, czego do tamtej pory raczej nie lubiłam. Jak się okazało, problem nie tkwił w moich upodobaniach, a w plastyce obrazu, która jednak w zwykłych aparatach cyfrowych pozostawia wiele do życzenia. Nie bez znaczenia był też rodzaj i rozmiar plików w jakich rejestrowane są zdjęcia.

Po obfotografowaniu niemal wszystkich znajomych miałam wrażenie, że stanęłam w miejscu. Potrzebowałam nowych wyzwań, nowych inspiracji i motywacji do nauki. Z drugiej strony wiedziałam, że moja umiejętności pozostawiają jeszcze wiele do życzenia i nie miałam odwagi zaproponować zdjęć komuś spoza grona znajomych. Na dodatek sama jeszcze nie oswoiłam się z nową sytuacją i miałam wrażenie, że wszyscy wkoło będą raczej patrzeć na mnie jak na cudaka. Warto tutaj wspomnieć, że choć wśród przyjaciół i znajomych byłam raczej osobą przebojową i nieco postrzeloną, to jednak miałam poważny problem z nawiązywaniem nowych znajomości. Zwyczajnie w świecie niemal paraliżował mnie strach. Wymarzona cecha dla fotografa, prawda? Ale wróćmy do sedna...
Pewien znajomy, który na samym początku udzielił mi kilku wskazówek na temat funkcjonowania sprzętu itp. powiedział, że jak się nie odważę, nie spróbuję, to nic z tego nie będzie, a pieniądze wydane na Maleństwo równie dobrze mogłabym wyrzucić w błoto. Znając moje obawy postanowił mi pomóc. Poznał mnie z moją pierwszą modelką, Olą :)
Przesympatyczna, otwarta i wyrozumiała dziewczyna była do tej roli wprost idealna. Na dodatek motyw przewodni zdjęć nasuną się sam i grzechem było go nie wykorzystać. Tym sposobem powstały jesienne kadry ze skrzypaczką w roli głównej.

zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach

Najmilsza rzecz jaką usłyszałam po sesji? Ola powiedziała mi, że na nic się nie nastawiała, niczego nie oczekiwała, miała najwyżej nadzieję na miło spędzony czas. W końcu wiedziała, że tak naprawdę jestem laikiem. A gdy zobaczyła zdjęcia... Cóż, chyba udało mi się ją zaskoczyć :)

I tak to się wszystko zaczęło...

***

Więcej zdjęć z tej sesji z Olą można znaleźć tutaj.

6 października 2015

No to start!

Ludzie zakładają bloga z różnych powodów. Jedni czerpią niewyobrażalną przyjemność z pokazywania światu całego swojego życia, nie wyłączając jego najbardziej intymnych sfer. Inni są bojownikami o sprawy ważne i ważniejsze, a blog służy im do krzewienia swoich spostrzeżeń i poglądów. Jeszcze inni dzielą się autentyczną niezwykłością swoich historii lub pasji, niezależnie od tego, czy dotyczą one heroicznej walki z ciężką chorobą, czy pełnej przygód podróży dookoła świata. 
Kiedyś, całe wieki temu mając jeszcze lat naście, należałam do pierwszej grupy, traktując ówczesnego bloga jak pamiętnik, który zamiast publikowany, powinien być chowany głęboko do szuflady. Jednak nic nie dzieje się bez przyczyny. Blogowanie sprawiło, że w końcu zaczęłam z większym szacunkiem traktować język polski. Wystarczyło, że kilka razy solidnie najadłam się wstydu, kiedy zostały mi wytknięte wszystkie błędy ortograficzne i gramatyczne. 
Jednak na prowadzeniu tamtego elektronicznego pamiętnika zyskałam coś jeszcze. Coś o wiele ważniejszego i cenniejszego niż lepsze posługiwanie się polszczyzną (lepsze, ale nie bezbłędne, bo wpadki będą mi się zdarzać chyba zawsze). Zyskałam przyjaźń, która trwa już prawie 13 lat. I nie jest tylko wirtualną rzeczywistością. 
Dlaczego teraz postanowiłam zabrać się za blogowanie? Bo brakuje mi pisania. Zastój w zleceniach dla copywritera sprawił, że palce zesztywniały, a szare komórki mocno się rozleniwiły. Nagle żonglowanie językiem polskim przestało przychodzić z taką łatwością jak kiedyś. A że pisanie bez celu i bez sensu z całą pewnością nie przyniosłoby oczekiwanego rezultatu (jeszcze na nikogo na świecie nie podziałało mobilizująco mówienie do ściany) postanowiłam podzielić się z ludzkością kawałkiem mojego świata. Czy będzie to świat ciekawy i na ile wystarczy mi zapału - to się dopiero okaże.