Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyjaciele. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyjaciele. Pokaż wszystkie posty

2 grudnia 2015

Zagłębocze Trauma-Team ;)

Ostrzegam, to będzie raczej długi wpis ;)

Już pierwszego wieczoru weekendu nad Zagłęboczem została ustalona zasada, parafrazująca słynne powiedzenie "what happens in Vegas, stays in Vegas", wobec czego nie mogę (a nawet i nie chcę) opowiadać o wszystkich bezeceństwach, jakie wydarzyły się przez tych kilka lipcowych dni. Jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć o paru niezwykle ważnych dla mnie chwilach. Postaram się, aby z powodu tego posta nie ucierpiała niczyja reputacja. Oczywiście poza moją własną, bo ona cierpi zawsze.

Ale od początku.

Od pomysłu do realizacji. 

Po czerwcowej sesji motocyklowej nie tylko ja miałam ochotę na więcej. Pomysłów było wiele, a kolejne pojawiały się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Plan był taki, że może kilka z nich uda się zrealizować możliwie szybko. Dlatego właśnie jakiś tydzień później Maurycy zjawił się u mnie i razem wyruszyliśmy na poszukiwania interesujących nas plenerów.

Godziny szwendania się po peryferiach Lublina nie przyniosły jednak zadowalających rezultatów. Bo choć stara fabryka Ursusa, czy stara rzeźnia sprawdziłyby się przed obiektywem, to byłoby to zbyt niebezpieczne dla opon Monstertrucka i motocykli. Nie mówiąc już o tym, że okolice Ursusa wcale nie zachęcają do urządzenia fotograficznego pikniku. Tubylcy mogliby sprawić, że zrobiłoby się bardzo nieprzyjemnie i niebezpiecznie.

Kiedy tak gdybaliśmy i zastanawialiśmy się co z tym zrobić, w pewnym momencie niewiele myśląc palnęłam, że może by tak zorganizować jakiś weekendowy wyjazd i połączyć go z sesją. Pomysł padł na podatny grunt i nim się obejrzałam organizacja była w toku. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak udało się ogarnąć cały ten cyrk w ciągu zaledwie trzech tygodni! :D

Jednak ja miałam jeden, dość poważny orzech do zgryzienia.

Do tej pory nigdy nie wyruszałam z domu sama, tzn. bez opieki rodziców. Moje schorzenie sprawia, że nie jestem samodzielna i jakoś nigdy wcześniej nie mogłam się przemóc, aby w najbardziej podstawowych czynnościach pomagał mi ktoś inny. Stara baba, a taki tchórz, że aż wstyd się przyznać. Musiałam też zmierzyć się z pewnym niepokojem mojej mamy. Na szczęście ufa ludziom, z którymi jechałam. Nawet Maurycemu, choć jest to dla mnie niepojęte ;)

Wolę nie wspominać różnych perturbacji, które miały miejsce na tydzień przed wyjazdem. Szczególnie tego, dlaczego Malina nie mogła z nami pojechać (tak, Łajzo, następnym razem masz bana na wrotki na dwa tygodnie przed wyjazdem! :P ). Towarzyszyła mi taka burza emocji, na czele z niepewnością i strachem, że gdy nastał w końcu dzień wyjazdu, to niemal odetchnęłam z ulgą. 

Plan był taki: cześć grupy, wraz z samochodem dostawczym, do którego miał być zapakowany m.in. Monstertruck, przyjeżdża do Lublina, a część rusza prosto nad Zagłębocze. Zbiórka u mnie pod blokiem ustalona była na godzinę 17. Jednak już wcześniej zorientowałam się, że ustalenia to jedno, a rzeczywistość to zupełnie co innego. Gdy w końcu usłyszeliśmy warkot silników nawet nie chciało mi się patrzeć na zegarek. Tylko uśmiechałam się od ucha do ucha na widok Iveco i wyjeżdżających za nim motocykli. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. 

Radość ze spotkania z całą ekipą była bym większa, że Maurycy zrobił mi niespodziankę. Ze względu na pracę miał dołączyć do nas dopiero następnego dnia. Nic dziwnego, że zaniemówiłam gdy podszedł się ze mną przywitać. Szczególnie, że kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawialiśmy przez telefon i nawet słowem się nie zdradził ze swoimi planami. To było miłe i kilka osób powiedziało mi, że taki przyjaciel to skarb. Tak, wiem. Choć nie jestem pewna, czy jest skarbem,  bo jest tak cenny, czy dlatego, że czasem mam ochotę go zakopać... 

Przywitanie, chwila odpoczynku, pakowanie i w drogę. 

Kto mógł, ten z pobliskich bloków obserwował odjazd naszej kawalkady. Nie da się ukryć, że kilkunastoosobowa grupa motocyklistów wzbudziła pewną sensację. Jednak ja, jadąc autem na końcu korowodu, krótko mogłam się tym cieszyć. Tak gnali przed siebie, że zanim wyjechaliśmy z miasta, to udało im się nas zgubić. I nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że nikt z obecnych w samochodzie nie wiedział jak dojechać na miejsce. Na szczęście trafiliśmy, choć łatwo się domyślić, że z pewnym opóźnieniem. 




Highway to hell! 

O tym, że gdy tylko rozlokowaliśmy się w domkach, zaczęła się wielka impreza, chyba nie muszę pisać. O jej przebiegu też nie pisnę ani słówka. Wystarczy wspomnieć duży grill, na którym pichciło się pyszne jedzonko przygotowane przez naszą Anię i ilości alkoholu, które na pierwszy rzut oka przekraczały weekendowe możliwości całej grupy. Szalona i głośna zabawa trwała do późnych godzin nocnych (tudzież wczesnych porannych). A słyszane następnego dnia słowa: "Co tu się działo?", "W życiu nie byłam na takiej imprezie!", "Nie wierzę! Pokaż zdjęcia!" i tym podobne niech posłużą za cały opis ;) 

A co ze zdjęciami? 

Drugiego dnia ci, którzy chcieli i mogli, ruszyli na przejażdżkę. Resztę, włącznie ze mną, ogarnął tak leniwy klimat, że ostatnie o czym miałam ochotę myśleć to robienie zdjęć. Temperatura powietrza bardziej przypominająca tropiki i ostre słońce nie stwarzały korzystnych warunków. Dziewczyny rozpłynęłyby się pod warstwą makijażu i wówczas jedynie stylizacja klauna wchodziłaby w grę. Chłopakom też nie miałam serca kazać się przebrać w coś bardziej wyględnego. A ja sama, choć lubię ciepełko, z wielką przyjemnością obniżyłabym temperaturę o kilka stopni. Albo nawet kilkanaście.

Zapowiadała się spektakularna katastrofa, jednak musiałam się zmobilizować i sięgnąć po Maleństwo. W końcu Ola przyjechała specjalnie na zdjęcia na motocyklu. I chociaż słońce usilnie próbowało nas usmażyć, ruszyłyśmy do działania. 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Planując przed wyjazdem sesję taką i owaką (z których, jak już ustaliliśmy, w większości wyszło wielkie NIC), nie uwzględniłam jeszcze jednego czynnika. Chciałam zdjęcia blisko wody. W lipcu. W dniu, gdy była piękna, iście wakacyjna pogoda. Tak. Brawo ja.
Na szczęście udało się znaleźć miejsce z nieco mniejszą gęstością zaludnienia, a przebywający tam plażowicze zgodzili się (choć niechętnie) nie wchodzić mi w kadr.
Do zdjęć z Olą wybrana została Yamaha V-Max 1200 z 1986 roku. Więcej można obejrzeć tutaj.

Właśnie nabierałam ochoty na kolejną sesję, gdy pogoda zaczęła się psuć. Efekt był taki, że zamiast drugiej sesji była podzielona na kilka domków impreza przy latarkach, ponieważ pogoda pozbawiła cały ośrodek prądu na około godzinę.

Pragnienie silniejsze od lęku!

Już w tej notce wspominałam o tym, że bardzo bym chciała móc się przejechać na motocyklu. Nawet kiedy Maurycy zastanawiał się co zrobić, żeby było to możliwe, moja nadzieja wciąż była niewielka. W końcu pogoda znów mogła chcieć grać pierwsze skrzypce.
Na szczęście ostatniego dnia rano po deszczu nie było śladu. W związku z tym nic nie stało na przeszkodzie, aby podjąć ryzyko i sięgnąć po marzenia. Albo zabić się próbując je zrealizować. Tak czy inaczej, weekend miał być zakończony z przytupem. 

Nieudolnie próbowałam nie wpaść w panikę na widok Maurycego idącego w moją stronę i niosącego skórzaną kurtkę. Oczywiście nie dał mi czasu na przeżycie chwilowej paniki. Wyrwał mi z ręki telefon, który ściskałam z siłą o jaką bym się nie podejrzewała, zapakował w skórę ze trzy rozmiary za dużą i zabrał się za mocowanie pasów do Valkyrie. 

Tak, mogłam się wycofać. Przecież nikt mnie do niczego nie zmuszał. Ale nawet na chwilę nie pomyślałam o tym, by powiedzieć "nie jadę". Ufałam chłopakom. A w utrzymaniu tego stanu wymiernie pomógł chwilowy brak rozsądku. 

Monstertrusk został na chwilę zamieniony na dwa koła ;)

Siedziałam na Valkyrie, byłam przypięta i przerażona do tego stopnia, że z trudem panowałam nad oddechem. Jednak cały strach zniknął kiedy ruszyliśmy. Wtedy poczułam się wolna i szczęśliwa jak nigdy w życiu!




Przejażdżka w grupie kilku motocykli nie trwała długo. Nie ma co ubierać tego w gładkie słówka, po prostu bolała mnie dupa od siedzenia w pozycji, do której nie jestem przyzwyczajona i od podskakiwania na dziurawej nawierzchni. Jednak kiedy już nieco ochłonęłam, na każde pytanie o wrażenia opowiadałam cytując Osła ze "Shreka": JA CHCĘ JESZCZE RAZ!




Na szczęście dopiero po powrocie dowiedziałam się, że inni obawiali się tego szaleństwa niewiele mniej ode mnie. Trudno się dziwić, w końcu w jakimś sensie byli za mnie odpowiedzialni. Ale nic nie pobije Maurycego, który powiedział: "Jechałem za wami i nie wierzyłem, że to działa!". Ponoć tylko czekał, aż pasy szlag trafi, a ja wyląduję na asfalcie. Maurycy, nawet nie wiesz jak mi przykro, że ominęło Cię to widowisko :D

Dzięki Kaszubowi, najlepszemu riderowi na najlepszym motocyklu ever (oczywiście, że jestem stronnicza!), który zgodził się wziąć mnie na plecak i Maurycemu, który to wszystko obmyślił i umożliwił okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli się choruję na SMA. 

Chłopaki, jeszcze raz dziękuję :*

Czas się pożegnać. 

Nic nie trwa wiecznie i weekend dobiegał końca. Trzeba było się spakować i ruszać w drogę do domu. Zdarzały się głosy, że szkoda, ale zaraz znalazł się ktoś, kto przypomniał, że przeszczep wątroby wcale nie jest taką prostą sprawą. Po prostu nie dało się dyskutować z tym argumentem.




I wszystko skończyłoby się sympatycznie, bezpiecznym odstawieniem części ekipy (w tym mnie) do Lublina i spokojnym powrotem reszty do Warszawy. Ale to by było zbyt piękne, prawda? Więc zamiast paść ze zmęczenia i odsypiać zarwane noce, czekałam na deszczowe meldunki z trasy. Tylko nieliczni mieli szczęście i dojechali sucho do celu. To była kara za te wszystkie bezeceństwa ;) 

Nadeszła chyba pora, by choć trochę uderzyć we wzniosłe tony. Tak, muszę. Bo, choćby to zabrzmiało żałośnie, ten weekend naprawdę miał dla mnie wielkie znaczenie. Przestałam się bać własnego cienia. Przestałam sama na siebie patrzeć przez pryzmat wózka. Przestałam wstydzić się tego, że czasem potrzebuję pomocy. Bezgranicznie zaufałam praktycznie obcym ludziom. Zmieniłam kategorię "mam marzenie" na "mam cele", a owe cele zamierzam stopniowo realizować, zamiast zasłaniać się twierdzeniem, że "to przecież niemożliwe, nie z SMA". Właśnie - najważniejsze - wykreśliłam ze słownika słowo "niemożliwe".

A to wszystko dzięki niesamowitym ludziom, którzy zgodzili się mnie ze sobą zabrać. Jesteście MEGA! :)
Najlepsze podsumowanie wygłosiła jednak moja rodzicielka: "Z nimi możesz jeździć gdzie chcesz i na czym chcesz!", To chyba mówi samo za siebie.

Nie mam złudzeń. Wiem, że nie będę w pełni należała do tej grupy. Ale przez te kilka dni czułam się jej częścią. I nigdy nie zapomnę weekendu, który wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. 
Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że to nie był ostatni raz... :)

13 października 2015

Strach oswojony.

Osoby niepełnosprawne przeważnie cechuje niskie poczucie własnej wartości i brak wiary w siebie. Ja, niezależnie od mojego wygadania, tupetu i przebojowości, byłam taka sama. I chyba wciąż jestem. Nawet jeśli przez rok zrobiłam ogromne postępy, to jest to proces długotrwały i  wymagający ode mnie wiele wysiłku.

Nie będę tu opowiadać smutnej historii o ciężkim i przygnębiającym życiu. Po pierwsze dlatego, że wbrew temu co niektórzy woleliby usłyszeć, moje życie wcale nie jest i nie było cięższe od życia przeciętnego człowieka. Inne? Owszem. Ale każdy ma jakieś troski i zmartwienia, z którymi musi się uporać. A po drugie dlatego, że nie mam najmniejszej ochoty zagłębiać się w przeszłość. No chyba, że po to, aby opowiedzieć tu jakaś ciekawą historię. A parę takich w zanadrzu mam. 
Warto chyba jednak, żebym napisała parę słów o tym, jaka byłam zanim zaczęłam się przepoczwarzać. Albo lepiej - niech zrobią to za mnie niektórzy spośród moich przyjaciół, znających mnie najdłużej. Poprosiłam ich, by skupili się raczej na cechach, które ich irytowały i które obecnie w jakiś sposób udało mi się zmienić.

Bożena: "Poznałam Cię w fazie poczwarki. Pierwsze wrażenie? Miła, ale zadziera nosa. Potem to poznawanie łączyło się z Twoją zmianą i pomyślałam, że stajesz się odważniejsza, że to nie było zadzieranie nosa tylko strach, obawa przed światem. A teraz to się nawet można z Tobą między ludźmi pokazać ;)"

Dorota: "Mam wrażenie, że od zawsze była u Ciebie »wojna postu z karnawałem«, czyli chęć ukrycia się przed światem kontra wyjście światu naprzeciw. Dzisiejsze cudne media oczywiście zrobiłyby z tego kolejną szopkę pod tytułem »jestem niepełnosprawny, ale i tak wam pokażę«, a ja widziałam w Tobie przede wszystkim osobę, która chce pokonać swoje zahamowania i to nie mające stricte związku z wózkiem (chociaż na pewno wózek się do nich wielce przyczynił). Zawsze walczyłaś i nawet, gdy twierdziłaś, że się poddajesz to wiedziałam, że nie. No i kurde, kto mnie zawsze motywował jak nie Ty? 5 czy 10 lat temu nie miałabyś aż tyle odwagi poznawać nowych ludzi. Bardziej się za kimś kryłaś, tak jak ja do tej pory robię..."

Wojtek: "Byłaś marudna, łatwo się irytowałaś i często miałaś kiepski nastrój. Wydaje mi się, że teraz stałaś się bardziej opanowana, tzn. trudniej Cie wyprowadzić z równowagi. Może dlatego, że się lepiej znamy ;) A może dlatego, że po prostu mniej się przejmujesz i ogólnie bardziej optymistycznie myślisz. Byłaś też mniej towarzyska i bardziej odizolowana od świata zewnętrznego. Ale zawsze uważałem Cię za osobę inteligentną, mającą własne zdanie, wrażliwą i kreatywną."

Ewa: "To, że byłaś marudna, nerwowa, wybuchowa, trudna i stwarzałaś wrażenie, jakbyś zadzierała nosa to się zgadza :P Bywałaś nieznośna i dość krytyczna wobec innych. Ale wiesz, każdy ma lepsze i gorsze dni i my zawsze tak do tego podchodziliśmy. Jeże są milutkie, ale nie próbujesz ich przytulać jak postawią kolce, nie?"

Wyłania się opis raczej irytującej i niefajnej osóbki, prawda? Cóż, w pewnym sensie taka właśnie byłam. Na szczęście nie bez przerwy ;)
Zainspirowana tym wszystkim postanowiłam też zadać pytanie "Jaka według ciebie jestem?" tym, którzy znają mnie nieco krócej niż rok. Na szczęście, nie jest już tak źle :P

Adrianna: "Za wszelką cenę starasz się realizować swoje cele i marzenia, co w obecnych czasach jest rzadkie, bo ludziom często się nie chce. Chyba łatwo się obrażasz na ludzi, którzy sprzeciwiają się Twojej woli :P Z drugiej strony potrafisz też przeprosić kogoś za głupiego focha  jeżeli uznasz, że był bez sensu (ja osobiście nie umiem tak). Uparciuch z Ciebie :P A tak poza tym to cenię sobie znajomość z Tobą, jesteś szczera, co jest teraz rzadkością. Łatwiej jest słodzić komuś niż powiedzieć szczerze co się myśli. Przy tym starasz się nie ranić, to w Tobie lubię :) A no i zapomniałabym: JESTEŚ SZALONA!!!! :D"

Malina: "Gdybym musiała napisać o Tobie wszystko, to zajęłoby mi to cholernie dużo czasu, a mam go za mało. Dlatego będzie krótko :) Ambitna perfekcjonistka, gadatliwa, często pesymistka, zbyt punktualna :P, szczera jędza :), uparta, wrażliwa, odważna, zdolna, śmiała, bystra, dowcipna, czasem egoistyczna, ironiczna, maruda, pracowita, stuknięta w porywach do pojebana :*"

Żeby wyjść z własnej skorupy strachu i ograniczeń nie wystarczy po prostu chcieć, choć to bardzo ważny element układanki. Potrzebni są także odpowiedni ludzie, spotykani na naszej drodze. Pokazują to przytoczone powyżej wypowiedzi. Z każdą kolejną jeszcze bardziej doceniałam moich przyjaciół, którzy zobaczyli we mnie coś więcej, niż kolce i nerwowość. Są najlepsi na świecie i BASTA! A ja jestem ogromną szczęściarą, że ich mam :)

Jednak wracając do tematu, aby wyjść z własnej skorupy, która jak widać potrafi być bardzo źle odbierana, potrzebny jest też jakiś impuls. Coś co bardzo mocno zmotywuje do działania, aby nie można się już było zatrzymać czy cofnąć. A mówiąc wprost - coś co sprawi, że nie stchórzy się przy pierwszych trudnościach. Chyba już nie muszę tłumaczyć, co było moim motywatorem ;)
Wiedziałam, że organizując sesje zdjęciowe i spotykając się z nowymi osobami mój uciążliwy pancerz będę musiała nie tylko zostawić w domu, ale wręcz go wyrzucić na zawsze. Gdy się ma zawód lub hobby, które bazuje na relacjach z różnymi ludźmi nie można robić niezbyt dobrego pierwszego wrażenia. Nie trzeba długo analizować różnych sytuacji aby wiedzieć, że podstawą jest wtedy uśmiech (z tym nigdy nie miałam problemu) i otwarta postawa (cóż, musiałam przygładzić kolce). Łatwo nie było, ale przecież nie miałam nic do stracenia, a wiele do zyskania.

Gdyby nie tak pozytywne wspomnienie sesji z Olą to nie wiem, czy prędko zdecydowałabym się na samodzielne poszukiwania modelek. Doszłam do wniosku, że jak nie zaryzykuję i nie spróbuję to znów stanę w miejscu. Dlatego zapisałam się do grupy na Facebooku zrzeszającej osoby z mojego miasta w taki czy inny sposób związane z fotografią. Gdy tylko miałam w głowie jakiś pomysł napisałam ogłoszenie i czekałam. Zaowocowało to nawiązaniem współpracy z pierwszą wizażystką, Izą
Wówczas zgłosiła się do mnie prześliczna Mira. Naturalny wdzięk i czar sprawiły, że fotografowanie jej było czystą przyjemnością. Zrelaksowałam się do tego stopnia, że przestałam zwracać uwagę na zaciekawione spojrzenia przechodniów, choć i tak większość z nich nie spoczywała na mnie. W końcu MonsterTruck nie mógł się równać z moja piękną modelką ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Więcej zdjęć z sesji z Mirą można znaleźć pod tutaj.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach



Do tej pory starałam się nie robić wokół siebie zbędnego zamieszania. Jednak to wszechobecne zainteresowanie uświadomiło mi, że tak się po prostu nie da. Uwagę przykuje nie tylko sama modelka, jej stylizacja lub makijaż, ale też MonsterTruck, aparat i cała fotograficzna otoczka. A ja, chcąc się tym zajmować, nie schowam się już do mysiej dziury i nie wmówię sobie, że jestem niewidzialna. No dobrze, z moim charakterem nigdy nie było takiej możliwości, a mysia dziura jest stanowczo za mała. Chodzi raczej o to, że o ile społeczeństwo jako tako oswoiło się już z obecnością osób niepełnosprawnych, to trudno im się pogodzić z wizerunkiem kogoś, kto nie mieści się w żadnych znanych im stereotypach. I chyba nie ma się co dziwić, że fotograf na wózku wzbudza ich zainteresowanie. 
Kiedy to zrozumiałam postanowiłam przekuć tą "wadę" może nie tyle w zaletę, ale w swój znak rozpoznawczy. Nie ukrywałam moich ograniczeń, bo i po co? Jeśli wszystko jest od razu jasne to oszczędzam sobie i innym czasu, który traciłabym na tłumaczenia, dlaczego pewne rzeczy są nie do zrealizowania. Z tego względu, gdy po jakimś czasie zdecydowałam się na założenie fanpage'a wymyśliłam zrobię moje logo.






I zaczęła się dziać rzecz niesamowita. Nie tylko zaakceptowałam w końcu obecność MonsterTrucka w moim życiu. Jest to jest i nic tego nie zmieni. Jednak ja go nawet polubiłam i zaczęłam traktować jak gadżet, który mnie wyróżnia, a nie stygmatyzuje. To ważna zmiana, dzięki której mogę się w końcu zacząć skupiać na tym co ważne, zamiast nabijać sobie głowę przygnębiającymi bzdurami. Oczywiście nie stało się to z dnia na dzień i wciąż nie jest idealnie, jednak jeśli porównam swój poziom pewności z siebie sprzed roku z tym co jest teraz, to różnica jest ogromna. A wszystko za sprawą pasji, która wymagała ode mnie wyjścia ze skorupy :)

Jednak pomimo nabrania odrobiny pewności siebie i odwagi, przed sesją motocyklową robiłam dobrą minę do złej gry. A mówiąc inaczej - bałam się okropnie. Ale nie ludzi, choć niektórzy faktycznie mogliby się wystraszyć ekipy kilkunastu motocyklistów ;) Nie, ja bałam się ich reakcji na mnie, czy mnie odrzucą, czy zaakceptują. Czy nie będą mnie trzymać na dystans z powodu MonsterTrucka, bo przecież ja siedzę na tym, czego oni mają prawo się obawiać...

A jak w końcu było? Cóż, o tym opowiem innym razem ;)

Wystarczy jeden moment...

Zapewne każdy z nas przeżył taką chwilę, zdarzenie, które wydawało się czymś zwyczajnym, a okazało się przełomowe. Tak samo było w moim przypadku, a miało to miejsce dokładnie 25. marca tego roku. Nie, nie mam pamięci absolutnej, mam Facebooka ;)

Ten wczesnowiosenny dzień niczym się nie wyróżniał. Zleceń na pisanie nie było, fotograficzna działalność jeszcze nie nabrała rozpędu, a wolnego czasu posiadałam aż za dużo. Miałam wtedy tylko jedną sprawę do załatwienia, co przynajmniej zmobilizowało mnie do wyjścia z domu. Gdy wróciłam, zauważyłam SMSa z nieznanego numeru: "Co robisz MonsterTrucku?". Po treści doskonale wiedziałam, od kogo. Wówczas tylko jedna osoba tak na mnie mówiła. Właśnie pisałam odpowiedź, kiedy zadzwonił telefon...

Maurycego* wirtualnie (na szczęście nie mieszkamy w jednym mieście) znam od 10 lat. Specyficzny (i to jest łagodne określenie) człowiek, który potrafi rzucić podnoszącą na duchu mądrością po to, by po chwili wyprowadzić cię z równowagi kolejnym absurdalnym komentarzem. A zirytować potrafi do tego stopnia, że kiedyś z tego powodu nie odzywałam się do niego ponad rok. Z okazjonalnymi przerwani na krótkie "tak", gdy pytał mnie, czy dalej mam focha. Cóż, w końcu mi przeszło. I bardzo dobrze, bo wspomnianego dnia nic szczególnego by się nie wydarzyło.
Okazało się, że w trakcie przejażdżki na motocyklu zboczył z drogi i zawitał do mojego miasta. Czasu miał niewiele, ale na tyle dużo, żeby wpaść do mnie na herbatę. Zawsze, gdy jakaś wirtualna znajomość przenosiła się do rzeczywistości zadziwiało mnie, jak różne są nasze wyobrażenia o kimś od tego, jaki ten ktoś naprawdę jest. Tutaj nie było żadnej różnicy, Maurycy to wariat. Tylko trochę bardziej ludzki niż to pokazuje publicznie.

W trakcie rozmowy o wszystkim i o niczym zaproponował, żebym kiedyś do zdjęć wykorzystała jego motocykl. Na początku nie miałam do tego pomysłu wielkiego przekonania, ale ziarno trafiło na podatny grunt - zawsze z zachwytem wodziłam oczami za jednośladami. Jednak tego dnia nic nie zostało postanowione.

Dlaczego więc 25. marca jest przełomowy? Ponieważ faktycznie zaczął mi chodzić po głowie pomysł sesji zdjęciowej z wykorzystaniem motocykla. Potem Maurycy podesłał mi kilka inspiracji, sama również zaczęłam ich szukać. Wspominał też, że jakbym miała pomysł, ale potrzebowałabym innego moto, to może spróbować taki załatwić. 
W ciągu kilku tygodni pomysł zaczął przybierać realne kształty. I to nie kształty niewielkiej sesji z udziałem kilku osób, ale wielkiego przedsięwzięcia, w którym miało brać udział kilkadziesiąt osób! Czterech fotografów, cztery modelki, dwie wizażystki oraz kilkanaście motocyklistów i motocyklistek wraz ze swoimi przepięknymi maszynami, których (o ile dobrze pamiętam) było 15.

Gdy nadjeżdżali wprost na mnie, gdy w głowę wwiercał się warkot silników, a oczy z zachwytem pożerały lśniące powierzchnie chromów, moje serce wykonało prawdziwe salto. Wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo, choć nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka przygoda właśnie się rozpoczynała. Ale o tym opowiem następnym razem :)


fot. Ewa Imielska-Hebda



___
* Pseudonim artystyczny wymyślony przez niego, bo jego imię jest (cytuję) fatalne ;)