6 maja 2016

A dziś sobie pomarudzimy, czyli "jak jest" kontra "jak być powinno" ;)

O teefpe, o nieśmiertelnym "za darmo", o ulubionych tekstach, o tym, dlaczego wcale nie jest "za drogo", o klientach i o tych, którzy klientami nigdy nie będą, o znajomościach, o słabej woli, o mannie z nieba, o współpracy, o szacunku i o tym, dlaczego tak, a nie inaczej.

Fotografem jestem, ale nie lubię tak o sobie mówić. Bo raz wyjdzie lepiej, innym razem wyjdzie gorzej, co można zaobserwować o tutaj. Jako samouk niekiedy mam więcej szczęścia niż umiejętności, jednak jeśli ktoś mi powie, że nic nie umiem to uprzedzam - nie ręczę za siebie. Niemniej, daleko mi do profesjonalistów. Czy oznacza to jednak, że mam nie cenić siebie, swojego czasu i umiejętności? Z całą stanowczością nie. Dlatego, choć postów o podobnej tematyce napisano już pewnie setki, ja naskrobię kolejny, subiektywny. Może nawet uda mi się zachować w tym wszystkim jakiś sens ;)

Teefpe - kiedy tak, a kiedy nie. I co to w ogóle znaczy.

TFP, czyli Time for pictures (ang. dosłownie: czas za zdjęcia), to formuła współpracy między fotografami i modelkami oraz innymi członkami ekipy, w której wykonuje się zdjęcia do portfolio bez zapłaty honorarium. Tę formułę stworzyli profesjonaliści i nie powinna dotyczyć osób początkujących. Tyle teorii. W praktyce TFP jest utożsamiane z "za darmo" i sprawia, że każda aspirująca modelka i każdy fotograf bez krztyny umiejętności lubi z tego pojęcia korzystać. Oczywiście, nie ma w TFP nic złego, o ile jest wykorzystywane rozsądnie i przez właściwe osoby. Problem jednak w tym, że rozpanoszyło się to ustrojstwo do tego stopnia, że teksty "Hej. Co powiesz na zdjęcia TFP?" od osób, które powinny pisać z pozycji klienta są na porządku dziennym. Pamiętać także należy, że nie każdy pomysł zasługuje na TFP. 

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. Nie, ja tego nie zrobię. Prawda jest taka, że tylko dzięki temu mogę się rozwijać, uczyć, wzbogacać swoje portfolio. Mam przy tym szczęście, że spotkałam na swojej drodze wizażystki, fryzjerki i modelki, które chcą ze mną na takich zasadach współpracować. Wówczas tworzymy sesje, w trakcie których staramy się dać popis swoich możliwości, realizujemy swoje pomysły i mamy z tego radochę. Ale radocha nie kupi mi nowego aparatu. Nie kupi też kosmetyków do makijażu i stylizacji włosów. Nie wypełni szafy stylistki. Tak można bez końca. Dlatego szkoda mojego i nie tylko mojego czasu na "strzelenie kilku portretów", "zrobienie a'la fashion w jakiejś tam sukience" itp. 

Nie jest prawdą też, że każdy, kto ma niezwykły talent czy umiejętności ma szansę na TFP. Przykład? Zrobiłam zdjęcia z baletnicą. Niesamowicie mi się to spodobało i odkryłam wielką przyjemność w fotografowaniu tancerki, która dzięki świadomości swojego ciała doskonale sprawdza się przed obiektywem. Ale to nie znaczy, że teraz każdej dziewczynie będę robiła taką sesję "za darmo". Tak się składa, że mój sprzęt nie spadł mi z nieba. Kosmetyki moich wizażystek też trzeba było kupić. Kiedy ja nie zarabiam to nie tylko nie mogę inwestować we własny sprzęt. Nie mogę też należycie wynagrodzić pracy osób, z którymi współpracuję. Uszanuj to.

Zgodziłam się na współpracę TFP? Doceń to. Kiedy marudzisz, narzekasz, grymasisz - to boli. Bo i ja i reszta ekipy poświęciła swój czas i umiejętności. Nie jest miło, gdy w zamian dostaje się dąsy. Pamiętaj także, że takie zachowanie jest dyskwalifikujące w kontekście dalszej współpracy.

Tyle ode mnie. Jeśli macie ochotę jeszcze poczytać na ten temat, odeślę was do postu napisanego już jakiś czas temu przez Yumikasa Photography. Albo do uwielbianej przeze mnie Lady Elbereth, której gorycz ulała się w tym tekście. Szczególnie lubię ten fragment: "Jeśli strony prezentują poziom nierówny w jakikolwiek sposób, jedna nie ma drugiej nic do zaoferowania ciekawego albo co gorsza jedna ze stron planuje na zdjątkach zarabiać - wtedy nie ma tfp tylko pln (serio. Nie masz nic do zaoferowania od siebie - płacisz. To naprawdę takie skomplikowane, trudne, uwłaczające? Nie masz doświadczenia, pomysłu, nie umiesz pozować, jesteś brzydki jak 150, nie umiesz robić zdjęć albo masz pierwszą cyfrówkę w życiu? - PŁACISZ), uwętłalnie barterek, a jak ktoś się upiera na tfp, to, again pardon my french, albo jest głąbem, albo bezczelnym wyzyskiwaczem." Enjoy ;)

"Tak dużo? Ale ja nie mam kasy, a bardzo chcę zdjęcia"

Czy ja naprawdę muszę tłumaczyć, dlaczego jest to jeden z najbardziej denerwujących i uwłaczających tekstów ever? Wbrew pozorom moje ceny nie są wysokie. Są adekwatne do moich umiejętności i doświadczenia. Jeśli chcesz fchuj zdjęć za 50 zł to wybacz, szukaj kogoś innego. Dlaczego? Bo, jak pisałam nieco wyżej, sprzęt nie spadł mi z nieba. Aparat kosztuje. Obiektywy kosztują. Niemało!!! Dodatkowe akcesoria kosztują. Kursy kosztują. Legalne oprogramowanie do obróbki zdjęć kosztuje. Że o amortyzacji sprzętu i wartości mojego czasu już nie wspomnę. Mało? To wyobraź sobie, że podobną listę może stworzyć wizażystka, fryzjerka, stylistka (Lady Elbereth zresztą napisała o tym to i owo). Naprawdę, chciałabym móc częściej zaproponować dziewczynom pracę za pieniądze, a nie tylko za "do portfolio", bo tym się nikt nie naje. Dalej nie rozumiesz? A może lubisz, kiedy ludzie nagminnie proszą Cię o wykonanie pracy za darmo? Jednak obstawiam, że wciąż narzekasz na zbyt niską pensję i za wysokie koszty życia. Pamiętaj też, że ten fotograf, który "tak strasznie dużo" chce za zrobienie reportażu ślubnego zrobi naprawdę dobre zdjęcia, które będą piękną pamiątką z tego wyjątkowego i niepowtarzalnego dnia. Fotograf "za pięć stów" też zrobi zdjęcia, owszem, ale jakie? To już pozostawię bez komentarza.

Nie, nie jestem pazerna na kasę. Ale pamiętaj, że wielkie znaczenie ma nie tylko co piszesz, ale też jak piszesz. Jeśli wykażesz dobrą wolę i szacunek do tego, co robię, to będziemy w stanie się dogadać. Może udzielę rabatu, może znajdziemy inne rozwiązanie. Ja naprawdę nie gryzę. Mam tylko uczulenie na bezczelność.

"Hej, może zdjęcia?"

Kiedy widzę taką wiadomość, robi mi się czerwono przed oczami. A to tylko wierzchołek góry lodowej jeśli chodzi o teksty, które każdego fotografa wyprowadzają z równowagi.


Znów was odeślę do bloga Yumikasa Photography, bo naprawdę nie ma sensu, żebym nieudolnie próbowała powtórzyć coś, co zostało już tak dobrze i przejrzyście napisane. Tutaj macie Poradnik pisania do fotografa., a tutaj 10 tekstów i zachowań, którymi zdenerwujesz każdego fotografa.

Pewne niezręczności.

Można by pomyśleć, że jedyne zdanie jakie mam to cudze zdanie, ale co ja na to poradzę, że także ten wpis Lady Elbereth mnie zainspirował? Bo ja na przykład mam z tym kolosalny problem i wychodzę na totalnego mięczaka, ale nie umiem brać pieniędzy za zdjęcia od przyjaciół i dobrych znajomych. Kiedy ktoś mi bliski pyta o sesję i ile bym za to chciała, to z automatu włącza mi się tekst "A daj spokój, nawet nie żartuj". I co? I potem narzekam, że kasy brak na nowy aparat, na wynajem studia, na nową kartę pamięci itepe. Krótko mówiąc, mam i miękkie serce i miękką dupę. Chyba najwyższa pora to zmienić. Bo, jak napisała Lady E.: "Działać by się chciało, rozwijać, wzbogacać, tworzyć zdjęcia, akcesoria i stylówki, ale do tego niestety potrzebna jest kaska."
Czy to znaczy, że nagle teraz każdemu na dzień dobry będę pokazywała cennik? Nie, jednak nie jestem takim typem człowieka. Ale chociaż miło jest słyszeć, że robię fajne zdjęcia, jeszcze milej byłoby być docenianą także w inny sposób.
Łatwo mówić, łatwo. Jednak prawda jest taka, że kiedy następnym razem kumpel poprosi mnie o zrobienie zdjęć jemu i jego motocyklowi - zgodzę się bez chwili wahania. Cała Sylwia ;)

Kosztowne hobby.

Nie da się ukryć, że fotografia nie należy do najtańszych pasji. A że artystyczne zawody są przez społeczeństwo traktowane po macoszemu, to jest jak jest. Bo przecież tylko przyjdzie ktoś, zrobi zdjęcia, co to dla niego i za co on chce tyle hajsu! Wszystko chcemy mieć tanio (a najlepiej za darmo) i na już. A tak się po prostu nie da. Szanujmy się.


5 maja 2016

Zimowe uśpienie

Zima nie jest moją ulubioną porą roku. Jest zimno, a ja nie lubię marznąć. Dzień jest krótki, a ja jestem uzależniona od słońca. Wynajem studia trochę kosztuje, a portfel nijak nie chce wyrzucić czegoś extra. Dlatego blog przeszedł w stan hibernacji, zdjęcia się produkowało zaledwie raz w miesiącu, pracowało się (i - póki co - pracuje się nadal) na etacie, a wieczory najchętniej się spędzało w łóżku z kubkiem herbaty i kolejnym maratonem z Bing Bang Theory. 

Pora jednak w końcu wrócić do żywych, ruszyć szare komórki, wykrzesać z siebie trochę kreatywności i opowiedzieć parę zaległych historii. Ale powoli, nie wszystko na raz, najpierw muszę się wyspać.  A gdy już to zrobię opowiem wam o sesjach z baletnicą, o pastelowych beauty, o wiankach i koronie z kwiatów, o szczypcie nagości przed obiektywem i o bajkach małych i dużych. Opowiem też o moich zmaganiach z tą histeryczką, którą widuję codziennie w lustrze, o zaufaniu i braku zaufania, o podróżach małych i dużych i o paru szaleństwach (a w każdym razie o tych paru, o których bez wstydu mogę opowiedzieć). 

Oby tylko nie zabrakło mi zapału...

2 grudnia 2015

Zagłębocze Trauma-Team ;)

Ostrzegam, to będzie raczej długi wpis ;)

Już pierwszego wieczoru weekendu nad Zagłęboczem została ustalona zasada, parafrazująca słynne powiedzenie "what happens in Vegas, stays in Vegas", wobec czego nie mogę (a nawet i nie chcę) opowiadać o wszystkich bezeceństwach, jakie wydarzyły się przez tych kilka lipcowych dni. Jednak muszę, po prostu muszę opowiedzieć o paru niezwykle ważnych dla mnie chwilach. Postaram się, aby z powodu tego posta nie ucierpiała niczyja reputacja. Oczywiście poza moją własną, bo ona cierpi zawsze.

Ale od początku.

Od pomysłu do realizacji. 

Po czerwcowej sesji motocyklowej nie tylko ja miałam ochotę na więcej. Pomysłów było wiele, a kolejne pojawiały się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Plan był taki, że może kilka z nich uda się zrealizować możliwie szybko. Dlatego właśnie jakiś tydzień później Maurycy zjawił się u mnie i razem wyruszyliśmy na poszukiwania interesujących nas plenerów.

Godziny szwendania się po peryferiach Lublina nie przyniosły jednak zadowalających rezultatów. Bo choć stara fabryka Ursusa, czy stara rzeźnia sprawdziłyby się przed obiektywem, to byłoby to zbyt niebezpieczne dla opon Monstertrucka i motocykli. Nie mówiąc już o tym, że okolice Ursusa wcale nie zachęcają do urządzenia fotograficznego pikniku. Tubylcy mogliby sprawić, że zrobiłoby się bardzo nieprzyjemnie i niebezpiecznie.

Kiedy tak gdybaliśmy i zastanawialiśmy się co z tym zrobić, w pewnym momencie niewiele myśląc palnęłam, że może by tak zorganizować jakiś weekendowy wyjazd i połączyć go z sesją. Pomysł padł na podatny grunt i nim się obejrzałam organizacja była w toku. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak udało się ogarnąć cały ten cyrk w ciągu zaledwie trzech tygodni! :D

Jednak ja miałam jeden, dość poważny orzech do zgryzienia.

Do tej pory nigdy nie wyruszałam z domu sama, tzn. bez opieki rodziców. Moje schorzenie sprawia, że nie jestem samodzielna i jakoś nigdy wcześniej nie mogłam się przemóc, aby w najbardziej podstawowych czynnościach pomagał mi ktoś inny. Stara baba, a taki tchórz, że aż wstyd się przyznać. Musiałam też zmierzyć się z pewnym niepokojem mojej mamy. Na szczęście ufa ludziom, z którymi jechałam. Nawet Maurycemu, choć jest to dla mnie niepojęte ;)

Wolę nie wspominać różnych perturbacji, które miały miejsce na tydzień przed wyjazdem. Szczególnie tego, dlaczego Malina nie mogła z nami pojechać (tak, Łajzo, następnym razem masz bana na wrotki na dwa tygodnie przed wyjazdem! :P ). Towarzyszyła mi taka burza emocji, na czele z niepewnością i strachem, że gdy nastał w końcu dzień wyjazdu, to niemal odetchnęłam z ulgą. 

Plan był taki: cześć grupy, wraz z samochodem dostawczym, do którego miał być zapakowany m.in. Monstertruck, przyjeżdża do Lublina, a część rusza prosto nad Zagłębocze. Zbiórka u mnie pod blokiem ustalona była na godzinę 17. Jednak już wcześniej zorientowałam się, że ustalenia to jedno, a rzeczywistość to zupełnie co innego. Gdy w końcu usłyszeliśmy warkot silników nawet nie chciało mi się patrzeć na zegarek. Tylko uśmiechałam się od ucha do ucha na widok Iveco i wyjeżdżających za nim motocykli. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. 

Radość ze spotkania z całą ekipą była bym większa, że Maurycy zrobił mi niespodziankę. Ze względu na pracę miał dołączyć do nas dopiero następnego dnia. Nic dziwnego, że zaniemówiłam gdy podszedł się ze mną przywitać. Szczególnie, że kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawialiśmy przez telefon i nawet słowem się nie zdradził ze swoimi planami. To było miłe i kilka osób powiedziało mi, że taki przyjaciel to skarb. Tak, wiem. Choć nie jestem pewna, czy jest skarbem,  bo jest tak cenny, czy dlatego, że czasem mam ochotę go zakopać... 

Przywitanie, chwila odpoczynku, pakowanie i w drogę. 

Kto mógł, ten z pobliskich bloków obserwował odjazd naszej kawalkady. Nie da się ukryć, że kilkunastoosobowa grupa motocyklistów wzbudziła pewną sensację. Jednak ja, jadąc autem na końcu korowodu, krótko mogłam się tym cieszyć. Tak gnali przed siebie, że zanim wyjechaliśmy z miasta, to udało im się nas zgubić. I nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że nikt z obecnych w samochodzie nie wiedział jak dojechać na miejsce. Na szczęście trafiliśmy, choć łatwo się domyślić, że z pewnym opóźnieniem. 




Highway to hell! 

O tym, że gdy tylko rozlokowaliśmy się w domkach, zaczęła się wielka impreza, chyba nie muszę pisać. O jej przebiegu też nie pisnę ani słówka. Wystarczy wspomnieć duży grill, na którym pichciło się pyszne jedzonko przygotowane przez naszą Anię i ilości alkoholu, które na pierwszy rzut oka przekraczały weekendowe możliwości całej grupy. Szalona i głośna zabawa trwała do późnych godzin nocnych (tudzież wczesnych porannych). A słyszane następnego dnia słowa: "Co tu się działo?", "W życiu nie byłam na takiej imprezie!", "Nie wierzę! Pokaż zdjęcia!" i tym podobne niech posłużą za cały opis ;) 

A co ze zdjęciami? 

Drugiego dnia ci, którzy chcieli i mogli, ruszyli na przejażdżkę. Resztę, włącznie ze mną, ogarnął tak leniwy klimat, że ostatnie o czym miałam ochotę myśleć to robienie zdjęć. Temperatura powietrza bardziej przypominająca tropiki i ostre słońce nie stwarzały korzystnych warunków. Dziewczyny rozpłynęłyby się pod warstwą makijażu i wówczas jedynie stylizacja klauna wchodziłaby w grę. Chłopakom też nie miałam serca kazać się przebrać w coś bardziej wyględnego. A ja sama, choć lubię ciepełko, z wielką przyjemnością obniżyłabym temperaturę o kilka stopni. Albo nawet kilkanaście.

Zapowiadała się spektakularna katastrofa, jednak musiałam się zmobilizować i sięgnąć po Maleństwo. W końcu Ola przyjechała specjalnie na zdjęcia na motocyklu. I chociaż słońce usilnie próbowało nas usmażyć, ruszyłyśmy do działania. 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Planując przed wyjazdem sesję taką i owaką (z których, jak już ustaliliśmy, w większości wyszło wielkie NIC), nie uwzględniłam jeszcze jednego czynnika. Chciałam zdjęcia blisko wody. W lipcu. W dniu, gdy była piękna, iście wakacyjna pogoda. Tak. Brawo ja.
Na szczęście udało się znaleźć miejsce z nieco mniejszą gęstością zaludnienia, a przebywający tam plażowicze zgodzili się (choć niechętnie) nie wchodzić mi w kadr.
Do zdjęć z Olą wybrana została Yamaha V-Max 1200 z 1986 roku. Więcej można obejrzeć tutaj.

Właśnie nabierałam ochoty na kolejną sesję, gdy pogoda zaczęła się psuć. Efekt był taki, że zamiast drugiej sesji była podzielona na kilka domków impreza przy latarkach, ponieważ pogoda pozbawiła cały ośrodek prądu na około godzinę.

Pragnienie silniejsze od lęku!

Już w tej notce wspominałam o tym, że bardzo bym chciała móc się przejechać na motocyklu. Nawet kiedy Maurycy zastanawiał się co zrobić, żeby było to możliwe, moja nadzieja wciąż była niewielka. W końcu pogoda znów mogła chcieć grać pierwsze skrzypce.
Na szczęście ostatniego dnia rano po deszczu nie było śladu. W związku z tym nic nie stało na przeszkodzie, aby podjąć ryzyko i sięgnąć po marzenia. Albo zabić się próbując je zrealizować. Tak czy inaczej, weekend miał być zakończony z przytupem. 

Nieudolnie próbowałam nie wpaść w panikę na widok Maurycego idącego w moją stronę i niosącego skórzaną kurtkę. Oczywiście nie dał mi czasu na przeżycie chwilowej paniki. Wyrwał mi z ręki telefon, który ściskałam z siłą o jaką bym się nie podejrzewała, zapakował w skórę ze trzy rozmiary za dużą i zabrał się za mocowanie pasów do Valkyrie. 

Tak, mogłam się wycofać. Przecież nikt mnie do niczego nie zmuszał. Ale nawet na chwilę nie pomyślałam o tym, by powiedzieć "nie jadę". Ufałam chłopakom. A w utrzymaniu tego stanu wymiernie pomógł chwilowy brak rozsądku. 

Monstertrusk został na chwilę zamieniony na dwa koła ;)

Siedziałam na Valkyrie, byłam przypięta i przerażona do tego stopnia, że z trudem panowałam nad oddechem. Jednak cały strach zniknął kiedy ruszyliśmy. Wtedy poczułam się wolna i szczęśliwa jak nigdy w życiu!




Przejażdżka w grupie kilku motocykli nie trwała długo. Nie ma co ubierać tego w gładkie słówka, po prostu bolała mnie dupa od siedzenia w pozycji, do której nie jestem przyzwyczajona i od podskakiwania na dziurawej nawierzchni. Jednak kiedy już nieco ochłonęłam, na każde pytanie o wrażenia opowiadałam cytując Osła ze "Shreka": JA CHCĘ JESZCZE RAZ!




Na szczęście dopiero po powrocie dowiedziałam się, że inni obawiali się tego szaleństwa niewiele mniej ode mnie. Trudno się dziwić, w końcu w jakimś sensie byli za mnie odpowiedzialni. Ale nic nie pobije Maurycego, który powiedział: "Jechałem za wami i nie wierzyłem, że to działa!". Ponoć tylko czekał, aż pasy szlag trafi, a ja wyląduję na asfalcie. Maurycy, nawet nie wiesz jak mi przykro, że ominęło Cię to widowisko :D

Dzięki Kaszubowi, najlepszemu riderowi na najlepszym motocyklu ever (oczywiście, że jestem stronnicza!), który zgodził się wziąć mnie na plecak i Maurycemu, który to wszystko obmyślił i umożliwił okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli się choruję na SMA. 

Chłopaki, jeszcze raz dziękuję :*

Czas się pożegnać. 

Nic nie trwa wiecznie i weekend dobiegał końca. Trzeba było się spakować i ruszać w drogę do domu. Zdarzały się głosy, że szkoda, ale zaraz znalazł się ktoś, kto przypomniał, że przeszczep wątroby wcale nie jest taką prostą sprawą. Po prostu nie dało się dyskutować z tym argumentem.




I wszystko skończyłoby się sympatycznie, bezpiecznym odstawieniem części ekipy (w tym mnie) do Lublina i spokojnym powrotem reszty do Warszawy. Ale to by było zbyt piękne, prawda? Więc zamiast paść ze zmęczenia i odsypiać zarwane noce, czekałam na deszczowe meldunki z trasy. Tylko nieliczni mieli szczęście i dojechali sucho do celu. To była kara za te wszystkie bezeceństwa ;) 

Nadeszła chyba pora, by choć trochę uderzyć we wzniosłe tony. Tak, muszę. Bo, choćby to zabrzmiało żałośnie, ten weekend naprawdę miał dla mnie wielkie znaczenie. Przestałam się bać własnego cienia. Przestałam sama na siebie patrzeć przez pryzmat wózka. Przestałam wstydzić się tego, że czasem potrzebuję pomocy. Bezgranicznie zaufałam praktycznie obcym ludziom. Zmieniłam kategorię "mam marzenie" na "mam cele", a owe cele zamierzam stopniowo realizować, zamiast zasłaniać się twierdzeniem, że "to przecież niemożliwe, nie z SMA". Właśnie - najważniejsze - wykreśliłam ze słownika słowo "niemożliwe".

A to wszystko dzięki niesamowitym ludziom, którzy zgodzili się mnie ze sobą zabrać. Jesteście MEGA! :)
Najlepsze podsumowanie wygłosiła jednak moja rodzicielka: "Z nimi możesz jeździć gdzie chcesz i na czym chcesz!", To chyba mówi samo za siebie.

Nie mam złudzeń. Wiem, że nie będę w pełni należała do tej grupy. Ale przez te kilka dni czułam się jej częścią. I nigdy nie zapomnę weekendu, który wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. 
Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że to nie był ostatni raz... :)

14 listopada 2015

W przyjaźni z jastrzębiami.

Wczesną wiosną nabrałam ochoty na to, by po dłuższej przerwie w końcu zorganizować sesję w plenerze. Nic nie stało na przeszkodzie, bo pogoda dopisywała.
Tym razem pod ogłoszeniem zgłosiła się Karolina, a makijaż i stylizację miała przygotować Agata, z którą współpracowałam już kilkakrotnie.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Nie mam pojęcia z czego to wynikało, ale niemal na początku sesji zdałam sobie sprawę z tego, że całkowicie opuściło mnie natchnienie. Patrzyłam na Karolinę oraz jej stylizację i nie miałam pomysłu na to, jak ją najlepiej przedstawić. Park też jakoś nie chciał współpracować i żaden krzew, promień słońca czy ruch gałęzi nie powiedziało mi, że właśnie tu będzie dobre zdjęcie. Oczywiście, jak to na sesji, wiele razy naciskając spust migawki, jednak do rezultatów mojej pracy podchodziłam bardzo sceptycznie. Ze smutkiem myślałam, że będą to zdjęcia pozbawione tego legendarnego i magicznego "czegoś". A jednak... 

Już kilkanaście dni wcześniej zauważyłam, że, podobnie jak rok wcześniej, urząd miasta zatrudnił sokolnika. Wraz ze swoimi podopiecznymi miał on zadbać, aby nieco oczyściła się przestrzeń powietrzna w parku. Spacery z dużym ryzykiem bombardowania nie są przyjemne, a w jednej części Ogrodu Saskiego było prawdziwe zatrzęsienie ptasich gniazd. W każdym razie, spacerując i szukając kolejnego miejsca na zrobienie zdjęcia zauważyłyśmy owego sokolnika. Siedział na ławce z jastrzębiem na ramieniu i rozmawiał przez telefon. 
Przysiadłyśmy niedaleko, robiąc sobie przy okazji przerwę, i czekałyśmy. Na co? Ano na to, żeby zapytać się, czy zgodzi się użyczyć swojego skrzydlatego przyjaciela do zdjęć. W końcu, gdy tylko zakończył rozmowę, ruszyłam odważnie (ja? odważnie?!), przywitałam się i wyjaśniłam o co mi chodzi. 
Okazało się, że Michał, bardzo sympatyczny człowiek, nie widział żadnego problemu w zrealizowaniu mojej prośby. Karolina również nie miała oporów przed zaprzyjaźnieniem się z Dyziem i dzięki temu powstało w końcu zdjęcie, które było dla mnie strzałem w dziesiątkę.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Więcej zdjęć można znaleźć tutaj

Po zakończeniu zdjęć zapytałam się Michała, czy jeszcze kiedyś jego piękne zwierzęta mogłyby mi pozować do zdjęć. Odparł, że nie ma problemu, bo, jak sam stwierdził, i tak nie ma wiele do roboty siedząc całymi dniami w parku. W związku z tym wzięłam od niego nr telefonu, a w domu zabrałam się za szukanie modelki. 
Ola była jedną z tych odważnych, których nie przerażała myśl obcowania z drapieżnikami. Wobec tego umówiłyśmy się na niedzielę. Makijaż znów miała wykonać Agata, która chciała przy okazji wystąpić również w roli modelki.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Inne zdjęcia Oli z tej sesji można obejrzeć tutaj

Tym razem miałyśmy do dyspozycji aż cztery ptaki: trzy jastrzębie i jedną sowę, z którą współpraca była najtrudniejsza. Dlaczego? Bo, jak z uśmiechem zakomunikował Michał, Guzik nie lubi kobiet. I faktycznie, patrzył na dziewczyny jak na wroga publicznego numer jeden, którego trzeba zadziobać. Jednak spokojnie, w czasie sesji nie ucierpiała żadna modelka ;) 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Agata zapozowała również z sową :)


Po pierwszej sesji, raczej spontanicznej, myślałam, że za drugim razem wszystko pójdzie sprawnie. Jednak okazało się, że ogarnięcie modelki i zwierzęcia jednocześnie wcale nie jest proste. Jastrząb nie rozłoży skrzydeł na komendę. A gdy już uda się go do tego sprowokować, to poza lub mina modelki może nie być najlepsza. Na dodatek w niedzielę po południu w parku jest sporo osób, szczególnie z dziećmi, i nasza grupka przyciągnęła bardzo dużą uwagę. Ludzie podchodzili, głaskali zwierzęta, które akurat nie brały udziału w zdjęciach i zupełnie niechcący rozpraszali mnie i peszyli dziewczyny.

Dlatego właśnie mam nadzieję, że wiosną znów w parku pojawi się sokolnik. Dzięki temu będę mogła sprawdzić, czy rok doświadczenia pomoże mi zrobić lepsze zdjęcia. Bo choć lubię efekty tamtej współpracy i cieszę się niezwykle z miło spędzonych chwil, to jednak wiem, że stać mnie na więcej. O wiele więcej. 







21 października 2015

Motolove, czyli historia pewnej sesji zdjęciowej

To było 20. czerwca 2015 roku. Kilka tygodni myślenia, planowania i organizowania, które zostały zapoczątkowane przez propozycję Maurycego, miały w końcu stać się faktem. Oto pamiętnego dnia w towarzystwie przyjaciółki zamierzałam moim MonsterTruckiem nad Zalew Zemborzycki. I byłam kłębkiem nerwów.

Od kilku dni pogoda była co najmniej kapryśna. Do tego stopnia, że przyjazd ekipy motocyklistów zaczął wisieć na włosku. Mój niepokój był aż śmieszny. Zupełnie jakby konieczność odwołania wszystkiego miała wywołać ogólnoświatowy kataklizm. Cóż, chyba po prostu za bardzo mi zależało.
Na szczęście w sobotę rano okazało się, że pogoda zapowiada się całkiem niezła. A chwilę potem dostałam SMSa od Maurycego, że 15 sztuk chromów właśnie wyrusza w trasę. Pozostało tylko się spakować i ruszyć w drogę, ponieważ mi samej dotarcie na miejsce miało zająć ponad godzinę (nie korzystam z komunikacji miejskiej, więc mój Monster musiał pokonać ok 14 km).

Kiedy wreszcie wszyscy dotarli na miejsce, wzięliśmy we władanie jedną z polan, a ja robiłam wszystko co w mojej mocy, żeby zamknąć buzię i nieco się opanować. Co prawda z buzią zastygłą w zachwycie i osłupieniu wyglądam dość pociesznie, ale nie wpływa ona korzystnie na funkcjonowanie szarych komórek. Na szczęście nie tylko mi się oczy tak świeciły na widok tych jeżdżących cudeniek ;)
Pierwsze trudności pojawiły się już niemal na starcie. Po rozstawieniu rzeczy niezbędnych, czyli grillów, okazało się, że Maurycy nie dopilnował swojej części organizacji i nie poinformował przyjezdnych, aby zabrali ze sobą coś, co można by rzucić na ruszt. Brawo on. Na szczęście w Lublinie sklepów jest niemało i niedopatrzenie to w końcu naprawiono :)


Honda F6C Valkyrie. fot. Ewa Imielska-Hebda


Modelki zostały oddelegowane do przygotowań, a nam, fotografom, pozostał wybór motocykla, który odpowiadałby określonej wizji. Cóż, nie był to wybór łatwy. Nie mieliśmy jednak ani tyle czasu, ani tyle energii, żeby wykorzystać wszystkie te piękności. Jedynie Ewa nie miała tego dylematu. Krążyła między motocyklami strzelając swoim szklanym okiem to tu to tam, a niektóre z uchwyconych przez nią kadrów można popodziwiać tutaj, serdecznie zapraszam :)

U mnie pierwsza przed obiektywem stanęła (a raczej zasiadła na Hondzie VT750 Shadow) Alicja, którą jak zwykle doskonale umalowała moja Malina. I jeśli ja choć przez sekundę myślałam, że sama sesja będzie taka, jakich już parę przeżyłam, to szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Jeszcze nigdy nie miałam tylu asystentów, ani takiego chaosu na planie ;) 


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach

Chętnych do trzymania blendy było kilku, w razie potrzebny można było doświetlić plan reflektorami innych motocykli, ktoś nawet dbał o to, żebym się nie wychrzaniła na jakimś kojarzę (kręciłam się w te i z powrotem z okiem w wizjerze, bo po co patrzeć pod koła, prawda?). Ba, mało tego! Był nawet osobny asystent do poprawiania ramiączek od gorsetu, w którym pozowała Alicja ;) Modelkę mi rozśmieszali, a i ja, wciąż oszołomiona, ledwo mogłam się skupić. Aż się dziwię, że wyszło mi jakiekolwiek ujęcie ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Kolejnym wykorzystanym przeze mnie motocyklem była Sabinka Maurycego, czyli Harley-Davidson XL1200X, szerzej znany jako Sportster Forty-Eight. Po wnikliwych oględzinach uznaliśmy, że będzie on się najlepiej komponował ze stylizacją, jaka została przygotowana dla Sylwii. Całość miała być utrzymana w klimacie klipów z lat 90.
Dzięki spokojniejszym okolicznościom przyrody (byłyśmy oddalone nieco od sesyjnego epicentrum) zamierzony efekt udało się uzyskać dość łatwo i dość szybko. Sylwia spisała się świetnie, Sabinka też dała z siebie wszystko, a mi nie pozostało nic innego, tylko naciskać spust migawki :)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Jak to zawsze bywa, gdy puściły pierwsze nerwy towarzystwo się mniej lub bardziej zintegrowało. Nie byłam w stanie być wszędzie, ale doszły do mnie słuchy, że na innych planach zdjęciowych również było zabawnie. Szczególnie tam, gdzie Jarek próbował z Oli wykrzesać "bitch face" stosowną do zdjęcia, ale wśród salw śmiechy wydawało się to niemal niewykonalne. Ktoś chciał być pomocny i krzyknął "Ola, no zrób sukę!" co skończyło się tylko kolejnym wybuchem śmiechu. I nie mam pojęcia, jak się w końcu udało, ale się udało, a dowód można obejrzeć tutaj :)

Nie obyło się też bez przejażdżek (jakże by inaczej!). Chociaż nie było na to zbyt wiele miejsca (drzewa, drzewa, krzaki i jeszcze trochę drzew), Marquis wziął na plecak każdą chętną osobą. Zazdrość aż mnie skręcała od środka. W pewnym momencie staną nade mną z całą powagą oznajmiając, że teraz moja kolej. Oj, jak bardzo chciałam powiedzieć "TAK"... Marzyłam o tym odkąd miałam lat naście, ale choć oczy zapłonęły entuzjazmem, musiałam dać dojść do głosu rozsądkowi. Jak już wspominałam, witki mi działają, ale są bardzo słabe, nie dałabym rady utrzymać się w siodle, a nie miałam ochoty tego fajnego dnia zakończyć lądowaniem twarzą w szyszkach (w najlepszym przypadku). Pozostało mi tylko z pewną nutą żalu patrzeć na innych...

Praktycznie na sam koniec, gdy na miejscu została nas już garstka (większość przyjezdnej ekipy wyjechała na długo przed zachodem słońca), miała miejsce bardzo zabawna sytuacja. Sylwia zgodziła się zapozować mi toples, jednak ze względu na jej komfort zaproponowałam, aby założyła silikonowy stanik (cieliste, niemal niewidoczne miseczki przyklejane na sam biust). Usadowiła się na motocyklu (Harley-Davidson V-Rod VRSCDX) i zabrała się do przybierania możliwie najbardziej malowniczych póz. 
W pewnym momencie tuż przy linii brzegowej jechał na rowerze pewien pan. Nie uszło jego uwadze, że przodem do zalewu siedzi na motocyklu dziewczę, które od pasa w górę zdaje się być całkiem nagie. Pedałował sobie dalej z mocno rozdziawioną buzią, gdy nagle za plecami ślicznotki zobaczył trzech nie wyglądających przyjaźnie facetów w skórach, patrzących wprost na niego. Ten mord w oczach musiał zrobić wrażenie, ponieważ koleś aż się zachwiał. Niemal widzieliśmy go lądującego w wodzie, ale niestety - obyło się bez takich atrakcji. Za to bezcenna była mina jadącej za nim kobiety. Obawiam się, że w domu musiał zapłacić za swoją ciekawość ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Warto wspomnieć, że V-Rod zagościł zresztą nie tylko przed moim obiektywem. Adrianna wypatrzyła go do swoich zdjęć z prześliczną  Dorotką. Efekt ich pracy można podziwiać tutaj :)

Wracając do mojej opowieści, to muszę przyznać, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co się wtedy działo. Może zresztą lepiej, żeby niektóre kwestie pozostały tajemnicą ;) Chciałam jedynie nakreślić obraz wydarzeń mających miejsce pewnego czerwcowego dnia, który (jak się potem okazało) był dla mnie w pewnym sensie przełomowy.


fot. Ewa Imielska-Hebda


Nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planem i nie wszystko było tak, jak spodziewałam się tego ja czy reszta ekipy, to nie da się ukryć, że była to niezwykła przygoda dla wszystkich. A przynajmniej mam nadzieję, że dla wszystkich. I choć oczywiście całość można było zaplanować i zrealizować lepiej, a wiele spraw wymagało lepszego dogrania oraz jasnych i wyraźnych komunikatów, ja mimo wszystko nie zmieniłabym nic. Bo to po prostu jeden z tych dni w moim życiu, które wspominam najmilej. I za to chciałam jeszcze raz podziękować. Wszystkim! :)

Szczególnie zaś Maurycemu, bo to dzięki niemu poznałam wielu świetnych ludzi. Gdyby nie pomysł rzucony kiedyś, ot tak, przy okazji, nawet do głowy by mi nie przyszło, że takie przedsięwzięcie jest w ogóle możliwe. I że oprócz paru fotografii (których więcej można obejrzeć tutaj) oraz wspomnień, zyskam też kilkoro znajomych. A nawet, jak się później okazało, przyjaciół. Bo to jeszcze nie koniec historii... ;)

13 października 2015

Strach oswojony.

Osoby niepełnosprawne przeważnie cechuje niskie poczucie własnej wartości i brak wiary w siebie. Ja, niezależnie od mojego wygadania, tupetu i przebojowości, byłam taka sama. I chyba wciąż jestem. Nawet jeśli przez rok zrobiłam ogromne postępy, to jest to proces długotrwały i  wymagający ode mnie wiele wysiłku.

Nie będę tu opowiadać smutnej historii o ciężkim i przygnębiającym życiu. Po pierwsze dlatego, że wbrew temu co niektórzy woleliby usłyszeć, moje życie wcale nie jest i nie było cięższe od życia przeciętnego człowieka. Inne? Owszem. Ale każdy ma jakieś troski i zmartwienia, z którymi musi się uporać. A po drugie dlatego, że nie mam najmniejszej ochoty zagłębiać się w przeszłość. No chyba, że po to, aby opowiedzieć tu jakaś ciekawą historię. A parę takich w zanadrzu mam. 
Warto chyba jednak, żebym napisała parę słów o tym, jaka byłam zanim zaczęłam się przepoczwarzać. Albo lepiej - niech zrobią to za mnie niektórzy spośród moich przyjaciół, znających mnie najdłużej. Poprosiłam ich, by skupili się raczej na cechach, które ich irytowały i które obecnie w jakiś sposób udało mi się zmienić.

Bożena: "Poznałam Cię w fazie poczwarki. Pierwsze wrażenie? Miła, ale zadziera nosa. Potem to poznawanie łączyło się z Twoją zmianą i pomyślałam, że stajesz się odważniejsza, że to nie było zadzieranie nosa tylko strach, obawa przed światem. A teraz to się nawet można z Tobą między ludźmi pokazać ;)"

Dorota: "Mam wrażenie, że od zawsze była u Ciebie »wojna postu z karnawałem«, czyli chęć ukrycia się przed światem kontra wyjście światu naprzeciw. Dzisiejsze cudne media oczywiście zrobiłyby z tego kolejną szopkę pod tytułem »jestem niepełnosprawny, ale i tak wam pokażę«, a ja widziałam w Tobie przede wszystkim osobę, która chce pokonać swoje zahamowania i to nie mające stricte związku z wózkiem (chociaż na pewno wózek się do nich wielce przyczynił). Zawsze walczyłaś i nawet, gdy twierdziłaś, że się poddajesz to wiedziałam, że nie. No i kurde, kto mnie zawsze motywował jak nie Ty? 5 czy 10 lat temu nie miałabyś aż tyle odwagi poznawać nowych ludzi. Bardziej się za kimś kryłaś, tak jak ja do tej pory robię..."

Wojtek: "Byłaś marudna, łatwo się irytowałaś i często miałaś kiepski nastrój. Wydaje mi się, że teraz stałaś się bardziej opanowana, tzn. trudniej Cie wyprowadzić z równowagi. Może dlatego, że się lepiej znamy ;) A może dlatego, że po prostu mniej się przejmujesz i ogólnie bardziej optymistycznie myślisz. Byłaś też mniej towarzyska i bardziej odizolowana od świata zewnętrznego. Ale zawsze uważałem Cię za osobę inteligentną, mającą własne zdanie, wrażliwą i kreatywną."

Ewa: "To, że byłaś marudna, nerwowa, wybuchowa, trudna i stwarzałaś wrażenie, jakbyś zadzierała nosa to się zgadza :P Bywałaś nieznośna i dość krytyczna wobec innych. Ale wiesz, każdy ma lepsze i gorsze dni i my zawsze tak do tego podchodziliśmy. Jeże są milutkie, ale nie próbujesz ich przytulać jak postawią kolce, nie?"

Wyłania się opis raczej irytującej i niefajnej osóbki, prawda? Cóż, w pewnym sensie taka właśnie byłam. Na szczęście nie bez przerwy ;)
Zainspirowana tym wszystkim postanowiłam też zadać pytanie "Jaka według ciebie jestem?" tym, którzy znają mnie nieco krócej niż rok. Na szczęście, nie jest już tak źle :P

Adrianna: "Za wszelką cenę starasz się realizować swoje cele i marzenia, co w obecnych czasach jest rzadkie, bo ludziom często się nie chce. Chyba łatwo się obrażasz na ludzi, którzy sprzeciwiają się Twojej woli :P Z drugiej strony potrafisz też przeprosić kogoś za głupiego focha  jeżeli uznasz, że był bez sensu (ja osobiście nie umiem tak). Uparciuch z Ciebie :P A tak poza tym to cenię sobie znajomość z Tobą, jesteś szczera, co jest teraz rzadkością. Łatwiej jest słodzić komuś niż powiedzieć szczerze co się myśli. Przy tym starasz się nie ranić, to w Tobie lubię :) A no i zapomniałabym: JESTEŚ SZALONA!!!! :D"

Malina: "Gdybym musiała napisać o Tobie wszystko, to zajęłoby mi to cholernie dużo czasu, a mam go za mało. Dlatego będzie krótko :) Ambitna perfekcjonistka, gadatliwa, często pesymistka, zbyt punktualna :P, szczera jędza :), uparta, wrażliwa, odważna, zdolna, śmiała, bystra, dowcipna, czasem egoistyczna, ironiczna, maruda, pracowita, stuknięta w porywach do pojebana :*"

Żeby wyjść z własnej skorupy strachu i ograniczeń nie wystarczy po prostu chcieć, choć to bardzo ważny element układanki. Potrzebni są także odpowiedni ludzie, spotykani na naszej drodze. Pokazują to przytoczone powyżej wypowiedzi. Z każdą kolejną jeszcze bardziej doceniałam moich przyjaciół, którzy zobaczyli we mnie coś więcej, niż kolce i nerwowość. Są najlepsi na świecie i BASTA! A ja jestem ogromną szczęściarą, że ich mam :)

Jednak wracając do tematu, aby wyjść z własnej skorupy, która jak widać potrafi być bardzo źle odbierana, potrzebny jest też jakiś impuls. Coś co bardzo mocno zmotywuje do działania, aby nie można się już było zatrzymać czy cofnąć. A mówiąc wprost - coś co sprawi, że nie stchórzy się przy pierwszych trudnościach. Chyba już nie muszę tłumaczyć, co było moim motywatorem ;)
Wiedziałam, że organizując sesje zdjęciowe i spotykając się z nowymi osobami mój uciążliwy pancerz będę musiała nie tylko zostawić w domu, ale wręcz go wyrzucić na zawsze. Gdy się ma zawód lub hobby, które bazuje na relacjach z różnymi ludźmi nie można robić niezbyt dobrego pierwszego wrażenia. Nie trzeba długo analizować różnych sytuacji aby wiedzieć, że podstawą jest wtedy uśmiech (z tym nigdy nie miałam problemu) i otwarta postawa (cóż, musiałam przygładzić kolce). Łatwo nie było, ale przecież nie miałam nic do stracenia, a wiele do zyskania.

Gdyby nie tak pozytywne wspomnienie sesji z Olą to nie wiem, czy prędko zdecydowałabym się na samodzielne poszukiwania modelek. Doszłam do wniosku, że jak nie zaryzykuję i nie spróbuję to znów stanę w miejscu. Dlatego zapisałam się do grupy na Facebooku zrzeszającej osoby z mojego miasta w taki czy inny sposób związane z fotografią. Gdy tylko miałam w głowie jakiś pomysł napisałam ogłoszenie i czekałam. Zaowocowało to nawiązaniem współpracy z pierwszą wizażystką, Izą
Wówczas zgłosiła się do mnie prześliczna Mira. Naturalny wdzięk i czar sprawiły, że fotografowanie jej było czystą przyjemnością. Zrelaksowałam się do tego stopnia, że przestałam zwracać uwagę na zaciekawione spojrzenia przechodniów, choć i tak większość z nich nie spoczywała na mnie. W końcu MonsterTruck nie mógł się równać z moja piękną modelką ;)


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach


Więcej zdjęć z sesji z Mirą można znaleźć pod tutaj.


zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach



Do tej pory starałam się nie robić wokół siebie zbędnego zamieszania. Jednak to wszechobecne zainteresowanie uświadomiło mi, że tak się po prostu nie da. Uwagę przykuje nie tylko sama modelka, jej stylizacja lub makijaż, ale też MonsterTruck, aparat i cała fotograficzna otoczka. A ja, chcąc się tym zajmować, nie schowam się już do mysiej dziury i nie wmówię sobie, że jestem niewidzialna. No dobrze, z moim charakterem nigdy nie było takiej możliwości, a mysia dziura jest stanowczo za mała. Chodzi raczej o to, że o ile społeczeństwo jako tako oswoiło się już z obecnością osób niepełnosprawnych, to trudno im się pogodzić z wizerunkiem kogoś, kto nie mieści się w żadnych znanych im stereotypach. I chyba nie ma się co dziwić, że fotograf na wózku wzbudza ich zainteresowanie. 
Kiedy to zrozumiałam postanowiłam przekuć tą "wadę" może nie tyle w zaletę, ale w swój znak rozpoznawczy. Nie ukrywałam moich ograniczeń, bo i po co? Jeśli wszystko jest od razu jasne to oszczędzam sobie i innym czasu, który traciłabym na tłumaczenia, dlaczego pewne rzeczy są nie do zrealizowania. Z tego względu, gdy po jakimś czasie zdecydowałam się na założenie fanpage'a wymyśliłam zrobię moje logo.






I zaczęła się dziać rzecz niesamowita. Nie tylko zaakceptowałam w końcu obecność MonsterTrucka w moim życiu. Jest to jest i nic tego nie zmieni. Jednak ja go nawet polubiłam i zaczęłam traktować jak gadżet, który mnie wyróżnia, a nie stygmatyzuje. To ważna zmiana, dzięki której mogę się w końcu zacząć skupiać na tym co ważne, zamiast nabijać sobie głowę przygnębiającymi bzdurami. Oczywiście nie stało się to z dnia na dzień i wciąż nie jest idealnie, jednak jeśli porównam swój poziom pewności z siebie sprzed roku z tym co jest teraz, to różnica jest ogromna. A wszystko za sprawą pasji, która wymagała ode mnie wyjścia ze skorupy :)

Jednak pomimo nabrania odrobiny pewności siebie i odwagi, przed sesją motocyklową robiłam dobrą minę do złej gry. A mówiąc inaczej - bałam się okropnie. Ale nie ludzi, choć niektórzy faktycznie mogliby się wystraszyć ekipy kilkunastu motocyklistów ;) Nie, ja bałam się ich reakcji na mnie, czy mnie odrzucą, czy zaakceptują. Czy nie będą mnie trzymać na dystans z powodu MonsterTrucka, bo przecież ja siedzę na tym, czego oni mają prawo się obawiać...

A jak w końcu było? Cóż, o tym opowiem innym razem ;)

Wystarczy jeden moment...

Zapewne każdy z nas przeżył taką chwilę, zdarzenie, które wydawało się czymś zwyczajnym, a okazało się przełomowe. Tak samo było w moim przypadku, a miało to miejsce dokładnie 25. marca tego roku. Nie, nie mam pamięci absolutnej, mam Facebooka ;)

Ten wczesnowiosenny dzień niczym się nie wyróżniał. Zleceń na pisanie nie było, fotograficzna działalność jeszcze nie nabrała rozpędu, a wolnego czasu posiadałam aż za dużo. Miałam wtedy tylko jedną sprawę do załatwienia, co przynajmniej zmobilizowało mnie do wyjścia z domu. Gdy wróciłam, zauważyłam SMSa z nieznanego numeru: "Co robisz MonsterTrucku?". Po treści doskonale wiedziałam, od kogo. Wówczas tylko jedna osoba tak na mnie mówiła. Właśnie pisałam odpowiedź, kiedy zadzwonił telefon...

Maurycego* wirtualnie (na szczęście nie mieszkamy w jednym mieście) znam od 10 lat. Specyficzny (i to jest łagodne określenie) człowiek, który potrafi rzucić podnoszącą na duchu mądrością po to, by po chwili wyprowadzić cię z równowagi kolejnym absurdalnym komentarzem. A zirytować potrafi do tego stopnia, że kiedyś z tego powodu nie odzywałam się do niego ponad rok. Z okazjonalnymi przerwani na krótkie "tak", gdy pytał mnie, czy dalej mam focha. Cóż, w końcu mi przeszło. I bardzo dobrze, bo wspomnianego dnia nic szczególnego by się nie wydarzyło.
Okazało się, że w trakcie przejażdżki na motocyklu zboczył z drogi i zawitał do mojego miasta. Czasu miał niewiele, ale na tyle dużo, żeby wpaść do mnie na herbatę. Zawsze, gdy jakaś wirtualna znajomość przenosiła się do rzeczywistości zadziwiało mnie, jak różne są nasze wyobrażenia o kimś od tego, jaki ten ktoś naprawdę jest. Tutaj nie było żadnej różnicy, Maurycy to wariat. Tylko trochę bardziej ludzki niż to pokazuje publicznie.

W trakcie rozmowy o wszystkim i o niczym zaproponował, żebym kiedyś do zdjęć wykorzystała jego motocykl. Na początku nie miałam do tego pomysłu wielkiego przekonania, ale ziarno trafiło na podatny grunt - zawsze z zachwytem wodziłam oczami za jednośladami. Jednak tego dnia nic nie zostało postanowione.

Dlaczego więc 25. marca jest przełomowy? Ponieważ faktycznie zaczął mi chodzić po głowie pomysł sesji zdjęciowej z wykorzystaniem motocykla. Potem Maurycy podesłał mi kilka inspiracji, sama również zaczęłam ich szukać. Wspominał też, że jakbym miała pomysł, ale potrzebowałabym innego moto, to może spróbować taki załatwić. 
W ciągu kilku tygodni pomysł zaczął przybierać realne kształty. I to nie kształty niewielkiej sesji z udziałem kilku osób, ale wielkiego przedsięwzięcia, w którym miało brać udział kilkadziesiąt osób! Czterech fotografów, cztery modelki, dwie wizażystki oraz kilkanaście motocyklistów i motocyklistek wraz ze swoimi przepięknymi maszynami, których (o ile dobrze pamiętam) było 15.

Gdy nadjeżdżali wprost na mnie, gdy w głowę wwiercał się warkot silników, a oczy z zachwytem pożerały lśniące powierzchnie chromów, moje serce wykonało prawdziwe salto. Wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo, choć nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka przygoda właśnie się rozpoczynała. Ale o tym opowiem następnym razem :)


fot. Ewa Imielska-Hebda



___
* Pseudonim artystyczny wymyślony przez niego, bo jego imię jest (cytuję) fatalne ;)