"Fotografia była moją pasją od zawsze..." - tak się rozpoczyna większość opowieści.
Jednak w moim przypadku nie do końca tak było. Owszem, lubiłam robić zdjęcia i
na różnych wyjazdach nie wypuszczałam z rąk komunijnego Kodaka. I zawsze
pstrykałam nie tyle zdjęć, ile bym chciała. Klisze nie były tanie, wywołanie
również kosztowało niemało, a na dodatek nikt nie rozumiał, dlaczego wolę
sfotografować np. górski widok zamiast ustawić rodzinę w szeregu, obowiązkowo z
grobowymi minami, do pamiątkowego zdjęcia. W związku z tym, nawet jeśli
fotografia była moja pasją od zawsze, to jednak czekała wiele, wiele lat na
możliwość realizacji.
W pewnym momencie kupienie cyfrowego aparatu fotograficznego stało się
niemal koniecznością. Jeszcze przed czasami powszechnego dostępu do
smartphonów jak się chciało mieć jakieś zdjęcia z imprezy czy podróży, to
po prostu trzeba było takowy posiadać. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że
brak ograniczeń w liczbie pstrykanych zdjęć będzie miał tak poważne
konsekwencje. Okazało się, że to naprawdę sprawia mi przyjemność, a posiadanie
przyjaciół zajmujących się fotografią nadało wszystkiemu nieco rozpędu.
Jednak nie mogłam sobie porumakować ze zwykła cyfrówką i wydawało się, że na
tym skończy się moja przygoda. Że zostanie mi podziwianie prac innych ludzi i
co najwyżej czytanie o zasadach fotografii. Oczywiście, kwestie
finansowe nie były bez znaczenia, ale nie one były powodem dla którego
uważałam, że zabawa lustrzanką nie jest dla mnie. Problem tkwił w sile moich
rąk, lub raczej w jej niemal całkowitym braku.
Rdzeniowy zanik mięśni jest genetycznym schorzeniem
sprawiającym, że choć wszystkie moje odnóża są sprawne, to są one o
wiele słabsze niż u przeciętnego człowieka. Efektem jest nie tylko poruszanie
się MonsterTruckiem (taki pseudonim artystyczny otrzymał wózek
elektryczny od mojego przyjaciela), ale też niewielka siła rąk. A lustrzanka nie ma jednak wagi
przeciętnego kompaktu :)
I tkwiłabym w przekonaniu, że zrealizowanie tego marzenia
jest niemożliwe, gdyby nie moja przyjaciółka, Ewa. Pewnego dnia pozwoliła mi pobawić
się swoim sprzętem i okazało się, że (o ile nie podepnę do niego teleobiektywu) jestem w stanie go udźwignąć. A było to niewiele ponad rok temu...
Gdy podjęłam decyzję, postanowiłam ćwiczyć się w
cierpliwości, na której poważny deficyt cierpię od dziecka. Plan był taki:
uzbieram pieniądze na zakup aparatu, który nastąpi za rok. Cóż, efekt był taki,
że tydzień później wyciągnęłam z konta wszystkie oszczędności,
zapożyczyłam się u przyjaciół i wkrótce miałam upragnione Maleństwo wraz z
naprawdę dobrym obiektywem, który do dziś jest moim ulubieńcem. To chyba
najlepszy dowód na to, że jestem raczej mistrzynią w niecierpliwości ;)
Następnie rozpoczął się proces poznawania nowej zabawki. W trakcie
robienia zdjęć (bardziej testowych niż artystycznych) doszłam do wniosku, że o
wiele bardziej podoba mi się fotografowanie ludzi, czego do tamtej pory raczej
nie lubiłam. Jak się okazało, problem nie tkwił w moich upodobaniach, a w
plastyce obrazu, która jednak w zwykłych aparatach cyfrowych pozostawia wiele
do życzenia. Nie bez znaczenia był też rodzaj i rozmiar plików w jakich
rejestrowane są zdjęcia.
Po obfotografowaniu niemal wszystkich znajomych miałam wrażenie, że stanęłam w miejscu. Potrzebowałam nowych wyzwań, nowych inspiracji i motywacji do nauki. Z drugiej strony wiedziałam, że moja umiejętności pozostawiają jeszcze wiele do życzenia i nie miałam odwagi zaproponować zdjęć komuś spoza grona znajomych. Na dodatek sama jeszcze nie oswoiłam się z nową sytuacją i miałam wrażenie, że wszyscy wkoło będą raczej patrzeć na mnie jak na cudaka. Warto tutaj wspomnieć, że choć wśród przyjaciół i znajomych byłam raczej osobą przebojową i nieco postrzeloną, to jednak miałam poważny problem z nawiązywaniem nowych znajomości. Zwyczajnie w świecie niemal paraliżował mnie strach. Wymarzona cecha dla fotografa, prawda? Ale wróćmy do sedna...
Pewien znajomy, który na samym początku udzielił mi kilku wskazówek na temat funkcjonowania sprzętu itp. powiedział, że jak się nie odważę, nie spróbuję, to nic z tego nie będzie, a pieniądze wydane na Maleństwo równie dobrze mogłabym wyrzucić w błoto. Znając moje obawy postanowił mi pomóc. Poznał mnie z moją pierwszą modelką, Olą :)
Przesympatyczna, otwarta i wyrozumiała dziewczyna była do tej roli wprost idealna. Na dodatek motyw przewodni zdjęć nasuną się sam i grzechem było go nie wykorzystać. Tym sposobem powstały jesienne kadry ze skrzypaczką w roli głównej.
zdjęcie z Sylwia Brzozowska - Obiektyw na kółkach |
Najmilsza rzecz jaką usłyszałam po sesji? Ola powiedziała mi, że na nic się nie nastawiała, niczego nie oczekiwała, miała najwyżej nadzieję na miło spędzony czas. W końcu wiedziała, że tak naprawdę jestem laikiem. A gdy zobaczyła zdjęcia... Cóż, chyba udało mi się ją zaskoczyć :)
I tak to się wszystko zaczęło...
***
Więcej zdjęć z tej sesji z Olą można znaleźć tutaj.
Bardzo dobrze, że się nie poddałaś ;) Twoje zdjęcia mają w sobie wiele emocji. :)
OdpowiedzUsuńteż byłam obiektem treningów i nie żałuję że Twoja pasja poszła dalej :)
OdpowiedzUsuńNiesamowicie miło czyta się ten tekst i wraca do tamtych chwil, zdjęć :-) do dziś dzień uważam je za jedne z lepszych w moim portfolio :-)
OdpowiedzUsuńJest mi niezwykle miło, że wspomnienia moich pierwszych kroków są przyjemne nie tylko dla mnie :-) Dzięki Tobie miałam wymarzony start! Zamiast się zniechęcić wiedziałam, że wybrałam właściwą drogę :-)
Usuń